Kampania robi się coraz brutalniejsza. W opublikowanej w poniedziałkowym wydaniu tygodnika "Sieci" rozmowie prezes PiS - pytany o kampanię wyborczą - podkreślił, że będzie miała ona charakter ciężkiej batalii, a wojsko - działacze PiS - muszą być gotowi nie tylko do działań obronnych, ale także zaczepnych.
- Stawka jest ogromna, a przeciwnik atakuje bardzo brutalnie. I my musimy na to odpowiedzieć w sposób skuteczny. To jest nasz obowiązek wobec Polski - podkreślił.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jarosław Kaczyński w "Sieci" okłada opozycję
Kaczyński ocenił, że sukces Polski jest spektakularny w skali światowej, co potwierdzają m.in. analizy OECD, Banku Światowego i dane Unii Europejskiej. - Nie chodzi tylko o wzrost gospodarczy, lecz także o potężne zmiany społeczne, o zwrócenie naszego państwa ku zwykłym obywatelom - wyjaśnił.
Chwilę później brutalnie zaatakował swojego konkurenta politycznego Donalda Tuska. Szef PiS wymieniał, że jeśli Tusk zostanie premierem, wróci bieda, zacznie rosnąć bezrobocie, zostanie zmniejszona armia oraz zburzony będzie mur na polsko-białoruskiej granicy. Oprócz tego - jak wyliczał - dzisiajesza opozycja zlikwiduje programy socjalne, wsparcie dla polskich rodzin, 13. i 14, emeryturę, podniesie wiek emerytalny. Dodał, że wyprzedane zostaną najważniejsze firmy państwowe oraz Lasy Państwowe.
Po nazwaniu Tuska "ryżym" i "wrogiem narodu" tym razem Kaczyński pozwolił sobie nazwać go "zdrajcą".
Jarosław Kaczyński popełnił dwa błędy
Okładanie Koalicji Obywatelskiej obrzucającymi inwektywami zostawię na boku. Ta kampania wyborcza dla obozu władzy jest o wszystko. Nieraz słyszeliśmy z ust komentatorów, że będzie ona agresywna i zostaną wykorzystane wszelkie zasoby państwa przejętego przez ludzi usłużnych władzy, by forsować linię polityczną Zjednoczonej Prawicy. Tak też się dzieje.
Problem robi się wtedy, gdy ta linia nie pasuje do realiów. A PiS ma już sporo doświadczenia w budowaniu narracji oderwanej od rzeczywistości. Jarosław Kaczyński właśnie popełnia bowiem poważny błąd kampanijny. Po ośmiu latach rządów wychwala gospodarkę Polski, choć znajduje się ona akurat w trudnym momencie, a historie rodaków zmagających się z wątpliwej jakości usługami publicznymi trafiają coraz częściej na jedynki gazet.
W 2015 r., idąc do władzy, PiS postawiło na hasło "Polski w ruinie". Pokazywano to wszystko, co w kraju nie działa, co było brzydkie, itp. Przyniosła ona skutek, choć statystycznie Polska nie wypadała wcale źle. Od 2007 r. do 2014 r. nasz kraj był jednym z najszybciej rozwijających się państw na świecie. A licząc od 1989 r., jednym z niewielu, który rok w rok zaliczał ciągły progres. I to pomimo długotrwałego kryzysu finansowego, który później zamienił się w Europie w kryzys zadłużeniowy. Pisało o tym zresztą samo OECD, na które z taką chęcią powołuje się obecnie wicepremier Kaczyński.
OECD zalecało wtedy przede wszystkim poszerzenie bazy podatkowej i ówczesny minister finansów Mateusz Szczurek przygotowywał ustawy na ten temat, które później z powodzeniem przejął w części aparat PiS, uszczelniając cały system, czym teraz słusznie zresztą się chwali.
Role się odwróciły
Teraz role się jednak odwróciły. Po ośmiu latach rządów PiS "Polska nie jest już w runie", a przeżywa wielki rozkwit. I będąc szczerym, nasz kraj rozwija się w nieprzerwany sposób już ponad 30 lat, bez względu, czy rządzi lewica, prawica czy centrum.
Nie chodzi jednak o retorykę kampanijną. Jarosław Kaczyński może mówić o wielkim sukcesie naszego kraju, choć OECD, które wspomina, jasno wskazuje, że wiele jest jeszcze do zrobienia. W szczególności w usługach publicznych, które PiS zaniedbało.
Najważniejsze są emocje ludzi. Więc kiedy na scenę wychodzi szef PiS, przekonując w jak fantastycznym kraju żyjemy, ma rację, bo Polska jest fantastyczna, choć przyszedł dla niej bardzo trudny czas i o tym już Kaczyński nie wspomina. Inflacja na koniec roku wciąż będzie nieakceptowalna, a wzrost gospodarczy poniżej potencjału.
Nie mówi on także o kulejących usługach publicznych czy o słabych wynagrodzeniach budżetówki. Łatwiej bowiem jest się chwalić galopującą pensją minimalną, którą rząd ustala odgórnie, choć płacą ją polscy pracodawcy. Kiedy jednak to rząd musi zapłacić pensje ludziom opłacanym z budżetu państwa, sprawa nie jest już tak różowa.
Płace, za które odpowiada rząd, wcale nie rosną tak szybko
Przypomnijmy, że jeszcze niedawno premier Mateusz Morawiecki obiecał podniesienie wynagrodzeń w sferze budżetowej "o co najmniej wskaźnik inflacji". Na początku lipca pisaliśmy, że propozycją rządu jest podwyżka w wysokości 6,6 proc., czyli tyle, ile ma wynosić przyszłoroczna prognoza średniorocznej inflacji.
Konfederacja Lewiatan, mówiąc niejako "sprawdzam", zaproponowała wzrost wynagrodzeń w sferze budżetowej w przyszłym roku o co najmniej 20 proc.
Organizacja oceniła rządowe 6,6 proc. jako dalece niewystarczające, zwłaszcza że już w 2023 r. realny poziom płac w budżetówce uległ istotnemu obniżeniu, nie osiągając nawet wzrostu na poziomie inflacji, zaś już od wielu lat nie dotrzymuje tempa wzrostowi płac w sektorze prywatnym. Prowadzi do ucieczki osób wykwalifikowanych, obniżenia się jakości obsługi administracji publicznej i wypalania talentów.
Rządowi więc nie po drodze rozmawiać na tematy dla niego niewygodne. Bezrobocie od lat spada przez bardzo niekorzystną dla naszego kraju demografię. Brak wykwalifikowanej siły roboczej prowadzi z kolei do podnoszenia pensji i walki o dobrego pracownika. Rząd, nie chcąc doprowadzić do przegrzania rynku, powinien wspierać firmy w przechodzeniu na wyższy poziom technologiczny. Z tym jest jednak kłopot. Stopa inwestycji, czyli udział nakładów inwestycyjnych do PKB, jest na najniższych poziomach w historii.
Rząd, na wzór Węgier, wolał dać Polakom pieniądze do ręki. Politycznie znacznie lepiej się to sprzedaje, niż uproszczenie systemu podatkowego czy stymulacja prywatnych inwestycji po to, by boom gospodarczy nie wywoływał inflacji.
Jarosław Kaczyński w 2015 r. mówił, że nasz kraj w zasadzie leży w gruzach. To nie była prawda. Teraz zachwala nadwiślański sukces gospodarczy, choć Polska przechodzi trudny czas, i odwraca wzrok od problemów, na które rząd ma wpływ, ale niewiele się z nimi dzieje. Polacy stykają się z tym na co dzień. A propaganda sukcesu lubi się mścić.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl