Zdalne lekcje to jedyne wyjście, by w czasie epidemii koronawirusa zachować jakąkolwiek ciągłość edukacji. Jednak na to, by kredę, tablicę, zeszyty i osobisty kontakt z nauczycielem zastąpić wykładem online nie są gotowi ani uczniowie, ani nauczyciele, ani prawo oświatowe.
- Przed komputerem spędzam około 10 godzin dziennie - opowiada Wojtek. Uczy historii w podstawówce. - Spotkania z uczniami to połowa. Resztę zajmuje mi biurokracja, której jest dwa razy więcej.
Problemy sprawia też sprzęt.
- Mamy taką wirtualną tablicę, na której można pisać myszką - opowiada pani Jola, która uczy matematyki. - Pisze się oczywiście okropnie, ale lepsze to, niż nic. No i klasa czeka aż nauczyciel napisze. Potem czeka, aż się załaduje. Robimy co możemy, ale nie da się zastąpić osobistego kontaktu.
Pierwszy e-dzwonek
- Moja pierwsza e-lekcja? Zaczęło się od tego, że serwery padły - opowiada Wojtek. - Pracujemy na MS Teams, gdzie prowadzimy zajęcia w formie telekonferencji. To jest program, na którym pracują nie tylko szkoły, ale i wiele firm na całym świecie. I łącza nie wytrzymały.
Gdy już udało się połączyć z klasą, pierwsze zajęcia były organizacyjne.
- Wszyscy musieliśmy się przystosować, przyzwyczaić do nowej sytuacji. Ustalić, jak będą wyglądały takie zajęcia, jak będzie rozliczana aktywność, obecności. Dopiero później można było zacząć normalną lekcję - mówi Wojtek.
- Atmosfera była strasznie sztywna - wspomina pierwszą lekcję pani Jola. - To była akurat siódma klasa. Zadawałam pytanie i była cisza. Jakby wszyscy bali się odezwać, każdy się krępował nową sytuacją. Młodsze klasy przystosowały się szybciej.
Szybciej przystosowali się też młodsi nauczyciele, którzy nagle musieli zacząć uczyć w sposób, którego nigdy wcześniej nie brali pod uwagę.
Syn koleżanki jest informatykiem
Jak mówią nauczyciele, do nowej rzeczywistości trzeba było się dostosować z dnia na dzień.
- Rozporządzenie ministra weszło chyba we wtorek, a już w środę musieliśmy zacząć zdalne lekcje - mówi Wojtek. - Mieliśmy jedno szkolenie online, radę pedagogiczną w formie wideokonferencji i tyle.
Nauczyciele, z którymi rozmawiam, mieli wcześniej dostęp do pakietu biurowego Microsoft Office 365. Ale nie wszyscy z niego korzystali. A z aplikacji używanej do wideokonferencji, nie korzystał nikt.
Wojtek jest młodym nauczycielem. Ma niespełna 30 lat, nowe technologie mu niestraszne. Mimo to, nawet on musiał poświęcić trochę czasu, żeby się wszystkiego nauczyć.
- Aplikacja, sama w sobie, jest dość łatwa w obsłudze. Ale trzeba się jej nauczyć, tym bardziej, że nauczyciel musi przygotować odpowiednie "pokoje" dla każdej klasy, musi być w stanie pomóc uczniom - tłumaczy. - Jasne, ogarnąłem program szybko, ale nadal zdarza się, że coś mi nie działa i nie wiem dlaczego.
Problem z obsługą narzędzi do lekcji online ma część starszych nauczycieli, która do tej pory rzadko używała na lekcjach nowych technologii.
- Zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę. Nie mieliśmy czasu, żeby się przygotować - mówi pani Jola, która w szkole pracuje już od ponad 30 lat. - Ze sprzętem co prawda problemów nie było, bo do przygotowywania zajęć i tak wykorzystujemy swoje prywatne komputery, bo przecież nauczyciele w Polsce nie mają służbowych, ale już nauka obsługi programów potrafiła sprawić trochę problemów. Zwłaszcza, że była prowadzona w formie wideokonferencji, do których też nie jesteśmy przyzwyczajeni.
Choć nauczyciele od dawna korzystają z elektronicznych dzienników czy przygotowują pomoce dydaktyczne na własnych komputerach, z programów używanych przy zdalnych lekcjach, czy np. kamery internetowej, wielu z nich korzystało po raz pierwszy.
- Pomagamy sobie nawzajem. Szybko się okazało, że syn koleżanki studiuje informatykę i poduczył mamę, jak się tego używa. Mama podpowiedziała innym koleżankom - mówi pani Jola. - Nad sprzętem udało się zapanować.
"Może nie zdążą ściągać"
Trudniej niż nad sprzętem jest zapanować nad dziećmi. Bo nauczyciel podczas lekcji zdalnej widzi i słyszy znacznie mniej.
- Na Teamsach naraz widzi się obraz z maksymalnie 4 kamer - tłumaczy Wojtek. - Siłą rzeczy, nie widzę, co robi reszta. Nie wiem czy uważają, czy w ogóle mnie słuchają. Próbuję zachęcać do aktywności i zadaję pytania poszczególnym uczniom i wtedy ich wywołuję. Ale to i tak nie daje pełnej kontroli nad tym, co się dzieje w klasie.
- Często po minie widać, czy dzieci rozumieją to, co do nich mówię - mówi pani Jola. - Nie widzę, co piszą w zeszytach, czym się zajmują. Mogę tylko wywoływać i prosić o zrobienie zadania. I to tylko tych, którzy akurat biorą udział w lekcji.
Bo lekcje online, jak mówi pani Jola, są tak naprawdę dla chętnych. Bo problemy techniczne, jak niedziałający mikrofon czy kamera, dotykają też uczniów.
Tylko jak sprawdzić, czy sprzęt faktycznie nie działa?
- To niemożliwe - mówi Wojtek. - Nie jesteśmy w stanie tego sprawdzić, tak jak nie jesteśmy w stanie zweryfikować, czy dzieci faktycznie nas słuchają i co robią. Jedyne, co mogę stwierdzić, to kiedy na moich zajęciach jest cisza, ale nie wiem, z czego ona wynika - śmieje się.
Problemy rodzi też sprawdzanie wiedzy. Bo większość szkół obliguje nauczycieli do tego, by wystawiali oceny.
- Stawiamy oceny czy plusy za aktywność na lekcjach i próbujemy też robić sprawdziany. Aplikacja daje nam możliwość robienia testów, ale czy one są pisane samodzielnie, to już nie wiemy - mówi Wojtek. - Robimy więc 20-minutowe kartkówki, bo jak czasu jest mniej, to jest większa szansa, że nie będą ściągać.
1 komputer w domu
Problemy sprzętowe mają nie tylko nauczyciele, którzy w ekspresowym tempie musieli się przestawić na lekcje online.
Nie wszyscy uczniowie mają w domu komputery, na których aplikacje potrzebne do zdalnej nauki działają bez zarzutu, a w wielu rodzinach taki komputer jest tylko jeden.
- Jak jest kilkoro dzieci, które muszą w tym samym czasie uczestniczyć w zajęciach, to robi się problem. Bywa tak, że dostęp do internetu dzieci mają tylko na komórce - opowiada Wojtek. - A jeszcze gorzej jest w rodzinach nauczycielskich, gdzie w tym samym czasie z komputera muszą korzystać rodzice, którzy prowadzą zajęcia, i np. dwójka dzieci.
W wielu domach nie ma też warunków lokalowych. Bo w małym mieszkaniu, w którym kilkoro dzieci musi się uczyć, a rodzice pracują zdalnie, trudno o spokój potrzebny do udziału w lekcjach.
Odkurzacz, sokowirówka, rodzice
I ten brak spokoju nieraz przeszkadza w prowadzeniu zajęć.
- Bywają takie sytuacje, w których podczas lekcji odzywa się np. odkurzacz. Albo sokowirówka - opowiada pani Jola. - To są zabawne momenty, ale trochę dezorganizują pracę.
Podobnie jak telekonferencja, którą w tym samym pomieszczeniu prowadzą właśnie rodzice, pracujący zdalnie.
Dlatego wirtualne spotkania z nauczycielami nie są podstawą nauki online. Najwięcej pracy dzieci wykonują same, opracowując zagadnienia, które dostaną od nauczycieli.
Więcej prac domowych
Tematy i zagadnienia do samodzielnego opracowania dzieci dostają mailem.
- Musimy tak robić ze względu na przepisy BHP - wyjaśnia pani Jola. - Dzieci z młodszych klas mogą spędzać na lekcjach przed komputerem nie więcej niż godzinę dziennie. Starsze roczniki z kolei, do 90 minut, czyli dwie godziny lekcyjne. Resztę zagadnień czy zadań dzieci muszą zrobić same.
- Efekt jest taki, że zadajemy dwa razy tyle pracy domowej niż wcześniej - mówi Wojtek. - Bo teraz, żeby wyrobić się z materiałem, po każdej lekcji muszę coś zadać.
A potem sprawdzić. Bo o ile czas pracy dzieci na zdalnych lekcjach musi być ściśle przestrzegany, to na realny czas pracy nauczyciela nikt uwagi nie zwraca.
10 godzin przed komputerem
- Ja bardzo chętnie porozmawiam, ale nie mam kiedy. Przez te zdalne lekcje mam strasznie dużo pracy - podobne zdanie słyszę od kilku nauczycieli, z którymi próbuję porozmawiać. - Może pan zadzwoni późnym wieczorem? Albo w weekend?
Do Wojtka udaje mi się dodzwonić późnym popołudniem.
- Odkąd przestawiliśmy się na lekcje online, prawie nie odchodzę od komputera - mówi. - Prace trzeba zadać, potem sprawdzić, uzupełnić stertę dokumentów, której wcześniej nie wypełnialiśmy, bo wystarczał plan pracy i dziennik. Dziennie spędzam na pracy około 10 godzin.
- Nas żadna higiena pracy nie obowiązuje. Mam 5 klas, w każdej jest ok. 30 osób. To jest 150 uczniów. Niech połowa rodziców mnie o coś zapyta - mówi pani Jola. Ja muszę każdemu odpowiedzieć, zadać pracę, sprawdzić i jeszcze wszystko wpisać w odpowiednie rubryczki i wypełnić sterty dokumentów, bo przecież nauczycielom się nie ufa i z każdego drobiazgu musimy się rozliczyć.
W związku z tym, że nauczycieli jakoś z pracy zdalnej trzeba rozliczyć, a nie do końca jeszcze wiadomo jak, sterta dokumentów znacząco urosła.
- Temat lekcji wpisuję tak, jak wpisywałam. Później to samo piszę w wiadomościach do rodziców i do dziecka, gdzie informuję, co uczeń ma zrobić. Potem jeszcze raz to samo wpisuję do terminarza. Tę samą pracę muszę wykonać cztery razy - opowiada pani Jola. - Jeśli jest coś, co mogłoby nam w tej pracy pomóc, to na pewno ograniczenie biurokracji.
Pomóc mogłoby też sprecyzowanie oczekiwań. Bo te, jak się okazuje, bywają bardzo różne.
Tak źle i tak niedobrze
"Zdalne lekcje? Jak pani sobie to wyobraża?" - słyszy pani Jola od oburzonych rodziców, gdy informuje ich o terminach lekcji online. Z kolei inni dzwonili i pytali, kiedy w końcu się te lekcje zaczną, bo słyszeli w telewizji, że mają być.
- My ponosimy odpowiedzialność za wszystkie decyzje, choć my tylko je wykonujemy - mówi pani Jola. - Jedni się domagają, żeby im odpuścić, bo nie ma w domu warunków, a inni chcą, żeby uczyć na poważnie, bo egzaminy za pasem. Tak źle i tak niedobrze.
A czy w ogóle można uczyć na poważnie w warunkach epidemii?
- Program jest pisany dla klas 4-8. I ja mam zrealizować ten program, a nie podręcznik - mówi Wojtek. - I większość tematów da się zrealizować. Jeśli kilka zostanie, można je nadrobić w przyszłym roku i nic się nie stanie.
Nie wiadomo jednak, ile potrwa kwarantanna i jak długo zdalna nauka będzie zastępować tę na żywo. Taką, której zdaniem nauczycieli, nie da się zastąpić.
- Na tyle, żeby wpisać tematy i uznać, że są zrobione, to tak, da się taki program zrealizować. Ale czy na takim poziomie, żebym była zadowolona z tego, co zrobiłam? Nie - mówi pani Jola. - Gdyby pandemia miała potrwać dłużej, to będą braki do nadrobienia. Najlepiej byłoby, gdyby w kolejnym roku była dodatkowa godzina na nadrobienie zaległości.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl