W ostatnich dniach media coraz częściej donoszą o zwolnieniach w polskich zakładach produkcyjnych. Analiza money.pl potwierdza, że problem dotyka wielu miast i branż - pracę tracą zatrudnieni w fabrykach mebli, samochodów, opon, a także programiści czy analitycy.
Do informacji o zwolnieniach odniósł się były premier Mateusz Morawiecki. "Levis, Magneti Marelli, Neonet i wiele innych firm zgłosiły w ostatnich miesiącach zamiar redukcji zatrudnienia w Polsce. Za każdą z tych suchych informacji kryją się dramaty polskich rodzin, tracących źródło dochodu i perspektywę spokojnego życia. Trzeba na to reagować! Nie można udawać, że problemu nie ma!" - napisał w serwisie X.
"W 2015 roku, gdy zostawałem wicepremierem odpowiedzialnym za rozwój, bezrobocie w Polsce wynosiło blisko 10 proc., a 1,5 mln ludzi pozostawało bez pracy. Pod koniec 2023 roku, kończąc swoją misję jako premier, poziom bezrobocia wynosił 5 proc., a bez pracy pozostawało o połowę mniej osób niż osiem lat wcześniej" - kontynuował.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Czy obecne zwolnienia można już w pełni zapisać na konto nowego rządu? O kluczowych kwestiach wpływających na sytuację na rynku pracy money.pl rozmawiał z Kamilem Sobolewskim, głównym ekonomistą Pracodawców RP.
"To, co się dzieje, jest skutkiem decyzji poprzedniego rządu"
- Muszę wskazać na jedno słowo-klucz. Jest nim "bezwładność". Mówiłem o niej w rozmowie z mediami na przełomie ubiegłego i obecnego roku. Już wtedy mówiłem, że nowy rząd będzie musiał zmierzyć się ze skutkami decyzji, które podejmowała poprzednia władza. To, co się dzieje w tej chwili na rynku pracy, jest bezpośrednim skutkiem decyzji, które były podjęte za poprzedniego rządu - stwierdza ekspert.
- Najbardziej spektakularną decyzją poprzedniego rządu, która wywołuje dziś spadek apetytu na zatrudnianie wśród pracodawców, była decyzja o podwyżce płacy minimalnej w dwa lata o ponad 40 proc. Warto przypomnieć, że między rokiem 2007 a 2016 płaca minimalna wzrosła z 36 proc. na 46 proc. płacy średniej w gospodarce. I to było wyrównanie do mniej więcej poziomów europejskich. Jednak w przedwyborczym porywie, w latach 2022-2023, PiS podniósł płacę minimalną o ponad 40 proc. nominalnie. A to oznaczało wzrost do poziomu 56 proc. płacy średniej - wylicza ekspert.
To jest absolutny rekord świata jeśli chodzi o dynamikę przy tych poziomach wzrostu płacy minimalnej. W Unii Europejskiej nasza płaca minimalna jest - nie licząc Grecji, z którą z różnych względów nie sposób nas porównać - najwyższa - podkreśla Sobolewski.
- Nie powinniśmy jednak skupiać się wyłącznie na płacy minimalnej. Jest jeszcze drugi parametr, który chyba jeszcze lepiej charakteryzuje polski rynek pracy. W tej chwili płacę minimalną według własnych szacunków Marleny Maląg - byłej szefowej resortu pracy - zarabia 3,6 miliona Polaków. Dla porównania w 2021 roku było to 1,6 miliona Polaków. I to oznacza, że 27 proc. ludzi pracujących w Polsce na etatach zarabia minimalnie - zwraca uwagę analityk Pracodawców RP.
To jest powrót do socjalizmu. To nie jest bolączką tylko dla firm. To jest też ogromna bolączka dla samorządów. I wbrew pozorom, to nie jest wcale taka dobra wiadomość dla pracowników. Dlaczego? Bo płaca rośnie dużo szybciej niż wydajność pracy. Tak szybko, że nam się to odbija w postaci inflacji. A nie w postaci wzrostu dobrobytu. Polacy wcale się więc nie bogacą, nie zyskują na tych wyższych pensjach - mówi Sobolewski.
"Odsetek Polaków pracujących za minimum jest absurdem"
Jego zdaniem są bardziej długofalowe skutki decyzji podejmowanych w poprzednich latach. - Całe firmy, miasta czy branże, płacą minimum. Tak należy rozumieć praktyczny aspekt tego, że 27 proc. ludzi na etatach dostaje pensję minimalną, podczas gdy w Unii Europejskiej średnia jest 7 proc. - mówi.
- Niepokojący jest też skok, jakiego Polska dokonała. W 2021 r. Eurostat przeprowadził badania, z których wynikało, że Polska miała ten wskaźnik na poziomie 11 proc. Była druga w Unii Europejskiej, z małym dystansem do lidera. Ten wskaźnik jest dziś u nas dwa i pół raza wyższy niż w kolejnym kraju - dodaje.
Odsetek Polaków pracujących za minimum jest kompletnym absurdem. I oznacza, że są firmy, branże lub miejscowości, w których jakkolwiek się nie pracuje, to może przy trzyprocentowym bezrobociu, praca jest. Ale wszyscy zarabiają tyle samo. Nieważne ile się starają, ile biorą na swoje barki odpowiedzialności. Czy mają dobrą frekwencję w pracy, czy niedobrą. Długofalowe skutki dla jakości pracy, na przykład widoczne już dzisiaj chociażby w jakości usług publicznych, są po prostu fatalne.
- Skala bezrobocia w Polsce jest dodatkowo pod bardzo silną presją kurczącej się populacji w wieku produkcyjnym. W tempie ponad 100 tysięcy ludzi rocznie. Bezrobocie jest złym wskaźnikiem do oceny koniunktury. Do oceny efektów tej bezwładności, którą odziedziczyliśmy po rządach PiS-u.
- Moją uwagę zwróciła sytuacja w branży logistycznej, którą można odczytywać jako wskaźnik wyprzedzający. Drastycznie załamuje się popyt np. na samochody ciężarowe czy naczepy. Mówimy na razie o spadkach wysokich kilkanaście procent, ale nastroje w branży wskazują na to, że może to być preludium do jakiegoś gospodarczego "podłamania" - wskazuje ekspert.
"Zafundowaliśmy sobie wzrost płac i cen, a nie przyrost dobrobytu"
Zdaniem ekonomisty Polska straciła atrakcyjność, jeśli chodzi o tanią pracę.
Płaca minimalna w Polsce, wynosząca około 1000 euro, jest wyższa niż we wszystkich krajach regionu. Niższa, o 300 euro, jest w Rumunii, która ma zbliżone PKB do naszego. Niższa jest w Czechach, które mają wyższe PKB per capita, a płacę minimalną na poziomie 800 euro. Niższa jest w Grecji i Portugalii, które mają wyraźnie wyższe PKB od Polski - wylicza.
- Zafundowaliśmy sobie wzrost płac, ale jednocześnie presję na ceny, zamiast przyrostu dobrobytu. Powinniśmy wrócić do sytuacji, w których płaca ma związek z wydajnością pracy, a nie ze szczodrością polityków w okresie przedwyborczym. Bez oglądania się na konsekwencje w kilkuletnim horyzoncie - podsumowuje Sobolewski.
Robert Kędzierski, dziennikarz money.pl