Za prąd niedługo będziemy płacić jak za złoto. Jest to niewygodny temat, o którym rządzący nie chcą mówić głośno. To jeden z powodów, dla których nikt ze Zjednoczonej Prawicy nie pali się do objęcia stanowiska ministra klimatu w zapowiadanej na jesień rekonstrukcji rządu. Ktoś będzie musiał użyczyć twarzy podwyżkom, a te zdaniem ekspertów będą gigantyczne. Nie da się dłużej zamiatać tego tematu pod dywan.
Ceny prądu najpierw odbiją się na rachunkach Polaków, ale w dłużej perspektywie dokręcą śrubę polskim przedsiębiorcom. Produkcja w naszym kraju stanie się za droga. Zmniejszy to też atrakcyjność Polski dla zagranicznych inwestorów.
- To, co się dzieje teraz, to skutek zaniedbań z ostatnich 30 lat. Polska nie przygotowała swojej energetyki na wzrost cen emisji CO2. Polskie spółki znały prognozy i wiedziały, że taki wzrost może nastąpić – komentuje analityk i publicysta energetyczny Jakub Wiech.
Ile zapłacimy za prąd w 2022 roku?
O ile wzrosną ceny? W tej chwili można je jedynie szacować, bo zależą od wielu czynników, w tym politycznych decyzji ad hoc. Ostateczny kształt podwyżek po znamy po decyzji URE dotyczącej zaproponowanych przez firmy energetyczne nowych taryf.
- Według danych Rachuneo.pl, statystyczne gospodarstwo domowe zużywające 2400 kWh rocznie i korzystające z taryfy podstawowej operatora sieci dystrybucji, zapłaci w 2021 r. o 7,5 proc. więcej za prąd niż w roku poprzednim, czyli średnio o 120 zł więcej. W latach 2019 i 2020 podwyżka wyniosła nawet 11,5 proc. Jeżeli trend z ostatnich dwóch lat się utrzyma, to w przyszłym roku statystyczny Kowalski zapłaci za prąd o 169 zł więcej – wylicza dyrektor zarządzająca Rachuneo.pl Katarzyna Kołodziejska.
Kołodziejska zwraca też uwagę na to, że Polacy coraz częściej z powodu skokowych podwyżek cen prądu, decydują się na podpisywanie umów z gwarancją ceny na dwa lata.
Nikt poza Polską nie ma interesu w obronie węgla
Ceny energii są związane z tzw. ceną uprawnień do emisji CO2. We wrześniu cena po raz pierwszy przekroczyła 60 euro za jednostkę. W sierpniu było to jeszcze 56 euro, a w czerwcu cena oscylowała w okolicach 50 euro. Handel uprawnieniami jest jednym z głównych narzędzi, które ma doprowadzić do ograniczenia emisji CO2 o 55 proc. do 2030 roku. Jest to też realizacja założeń szczytu w Kioto z lat 90. XX wieku.
- Oczywiście system handlu emisją też ma swoje braki, a obecny poziom cen uprawnień pozostawia bardzo mało środków na modernizację. Polska jest jednak węglowym rodzynkiem w UE. Żadne inne państwo nie ma interesu w obronie węgla w takiej perspektywie. Polska będzie miała jeszcze większe problemy, kiedy system ETS zostanie poszerzone o kolejne branże – dodaje Wiech.
Zjednoczona Prawica w 2018 roku legislacyjnie zablokowała wzrost cen na dwa lata. Zdaniem Jakuba Wiecha było to działania obliczone na efekt polityczny. Polska znajdowała się wtedy w okresie wyborczym i rządzący nie chcieli dorzucać argumentów opozycji przed wyborami w postaci wzrostu cen. Odblokowanie ich poczuli wszyscy w tym roku. Ale to dopiero początek cenowej bonanzy.
Nie oznacza to jednak, że nie płaciliśmy więcej za prąd. Pieniądze poszły z portfeli z Polaków do firm energetycznych, ale nie wprost, tylko w postaci dofinansowania z budżetu.
- Trzeba pamiętać o sławetnym rozporządzeniu i o rekompensatach wypłacanych z budżetu państwa. Za nasze pieniądze rozwiązano czasowo problem, który powinien być rozwiązany systemowo. PR-em można dużo ugrać na krótką, ale konieczne są konkretne rozwiązania – komentuje menadżerka i była prezeska PGNIG Grażyna Piotrowska-Oliwa.
Prąd będzie drożał i może go w Polsce zabraknąć
Politycy wciąż o tym nie mówią wprost, ale sytuacja nie jest dobra. Już teraz jesteśmy importerem energii z innych krajów, ale ceny importowanej energii mogą też znacząco skoczyć wraz z wygaszaniem reaktorów atomowych przez Niemcy.
Nasi zachodni sąsiedzi powoli przesuwają się w kierunku całkowicie odnawialnych źródeł energii. To jeden z realizowanych planów Angeli Merkel, który jest nad Renem konsekwentnie wdrażany. – Kiedy energii będzie mniej na rynku, to będzie ona po prostu drożeć – tłumaczy Jakub Wiech.
- To, że miks energetyczny, jaki jest, to nie wina ostatnich sześciu lat rządów, ale rządy Zjednoczonej Prawicy zabetonowały dość skutecznie stare rozwiązania. Ostatnie sześć lat to strach przed górnikami i strach przed propozycjami reform Janusza Steinhoffa – komentuje sytuacje na rynku energetycznym Grażyna Piotrowska-Oliwa.
Zaniechanie reform Janusza Steinhoffa z 2001 odbija się czkawką 20 lat później
Na zaniechanie reform zaproponowanych przez Janusza Steinhoffa zwraca uwagę także Jakub Wiech. Reforma ministra w rządzie Jerzego Buzka zakładała nie tylko restrukturyzację polskiego górnictwa i zamykanie kopalń, ale dawała pełen pakiet wsparcia ekonomicznego rodzinom górników. Reformy były bolesne, ale udało się odzyskać rentowność kopalń, a redukcja zatrudnienie wyniosło około 100 tys. osób. – Działania kolejnych rządów możemy porównać do sytuacji, w której ze względu na sprzeciw społeczny państwo utrzymuje produkcję maszyn do pisania w Łuczniku – komentuje zaniechanie swoich reform przez następców Janusz Steinhoff.
Szans na obniżenie cen pakietów emisyjnych nie widać. Dlatego bardzo ważne będą kolejne decyzje podejmowane przez polskich polityków. Według Grażyny Piotrowskiej-Oliwy minimalny i optymistyczny czas na przekształcenie polskiej energetyki tak, żeby zatrzymać wzrost cen to dekada. – Unia jest zafiksowana na punkcie neutralności energetycznej. Ceny uprawnień przebiły już 60 euro i będą rosły dalej, bo nie ma powodu, żeby było inaczej. Pudrowanie stanu faktycznego nic nie da. Wzrost cen będzie gigantyczny i to szybciej niż później – podsumowuje sytuacje Grażyna Piotrowska-Oliwa.