Przemysław Ciszak, money.pl: Wojna za wschodnią granicą wciąż wpływa na branżę budowlaną? Zmieniły się łańcuchy dostaw, a niepewność jutra nadal ogranicza zapał do inwestowania.
Paweł Kisiel, prezes Grupy Atlas: Pierwszy szok minął i trwająca już ponad dwa lata wojna nie ma bezpośredniego przełożenia na naszym lokalnym rynku. Pośrednio oczywiście generuje pewne problemy, jak odpływ pracowników z Ukrainy, zmniejszona liczba inwestycji indywidualnych w związku z niepewnością jutra czy wzrost kosztów energii. Te jednak problemy są wspólne dla wszystkich gałęzi gospodarki, nie tylko branży budowlanej. O ile wciąż moralnie i politycznie nie akceptujemy tragedii wojennej u naszych sąsiadów, to od strony gospodarczej trochę przywykliśmy do tej sytuacji.
W Europie jednak już otwarcie politycy mówią o konieczności przestawienia gospodarek na wojenne tory. Nie chodzi tylko o zbrojenie, ale również budowanie fortyfikacji, schronów. Zwłaszcza w tym ostatnim aspekcie mówi się o zmianach w prawie, które obligowałoby deweloperów do dostosowywania garaży do norm miejsc schronienia. To nie jest impuls dla branży budowlanej?
Bardzo dobrze pan zauważył, że "politycy mówią". To się zgadza, ale nic tu się nie dzieje w sensie faktycznym albo w każdym razie istotnym dla rynku budowlanego. Nic, co z punktu widzenia uczestników rynku budowlanego można by było uznać za faktyczne inwestycje w tę gałąź gospodarki.
Jeżeli mówimy o schronach, to trwa dyskusja na temat pozwoleń, poruszane są raczej aspekty prawne, nie zaś - techniczne czy technologiczne. Póki co nie ma żadnych regulacji ani zobowiązań. Jeżeli tego nie ma, to z reguły rynek - a w szczególności rynek deweloperski, który skoncentrowany jest na generowaniu marży - sam z siebie żadnych kroków nie podejmie, zwłaszcza, że ewentualne wymogi normowe podniosą koszty budowy. Podobnie jest z osobami fizycznymi. Prędzej zainwestują w nieruchomości gdzieś daleko na zachód od Rosji, niż będą budowali schrony na własną rękę. Sprawa budowy schronów to na razie bardziej ciekawostka niż realne działanie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
No dobrze, a co z kwestią surowców budowlanych? W wyniku nałożenia sankcji na Rosję i na Białoruś część z tych, które do nas płynęły, została wstrzymana, jak choćby cement, żelazo, drewno czy pręty stalowe.
Branża budowlana ma to do siebie, że jest bardzo pojemna, szeroka i stosuje różnego rodzaju materiały. Zamknięcie jednych kanałów importu zostało zrekompensowane innymi. W efekcie na rynku, jeśli wystąpiły jakieś braki, to były one przejściowe i dość szybko zastąpiono brakujące ogniwa dostaw innymi dostawcami albo produkcją własną.
Na przykład z Ukrainy? Import z tego kraju cementu czy stali dynamicznie rośnie. Niektórzy twierdzą wręcz, że - podobnie jak ze zbożem - jesteśmy zalewani surowcami ze Wschodu. Ile w tym prawdy?
Akurat w kwestii cementu mam dobry ogląd sytuacji, bo jest to jeden z podstawowych surowców, których używamy przy produkcji naszych wyrobów. Sądzę, że przekazy o zalewaniu rynku są wyolbrzymione. Jak popatrzymy na wartości bezwzględne, to wielkość produkcji cementu w Polsce w 2023 roku stanowiła powyżej 16,6 mln ton. Import z Ukrainy w tym samym roku stanowił 340 tys. ton. Choć faktycznie zanotowaliśmy gigantyczny wzrost dynamiki importu, już w kwestii liczb faktycznych mówimy o imporcie na poziomie około 2 proc.
Mimo tego branża cementowa zwracała uwagę na ten problem.
To bardziej sygnalizowanie problemu nierównego traktowania podmiotów na rynku niż realnych zagrożeń cenowych. Faktyczny problem dotyczy bowiem kosztów ponoszonych przez europejskich producentów. Produkty zza wschodniej granicy są po prostu tańsze. Wynika to z różnego rodzaju podatków i obciążeń, w tym środowiskowych, jak choćby ETS-y, czyli uprawnienia do emisji, czego w zasadzie na całym świecie poza Unią Europejską w takiej skali nie ma. Producenci spoza UE są więc znacznie bardziej konkurencyjni.
Stąd też pojawiające się głosy o konieczności chronienia wewnętrznego rynku?
Tak, choć to nie jest rozwiązanie idealne, a w niektórych aspektach wręcz nierealne. Przemysł stalowy, na przykład, został w Europie tak mocno okrojony, że dziś musimy stal importować. Nie mamy wystarczających mocy produkcyjnych. Trochę tak to wygląda, że najpierw wygenerowaliśmy problem, a teraz szukamy sposobu, jak się przed nim chronić.
Oczywiście, są potrzebne pewne regulacje tam, gdzie jest dumping, niedozwolona pomoc publiczna, etc. Ale powiedzmy sobie szczerze: na Ukrainie dzisiaj tej pomocy nie ma, bo państwo nie ma pieniędzy. Jako Europa, bardziej powinniśmy koncentrować się na tym, jak spowodować, by nasz przemysł również był konkurencyjny.
Pamiętajmy, że producenci ze Wschodu na ogół oferują wyroby tej samej jakości, ale w znacznie atrakcyjniejszych cenach. A z punktu widzenia konsumenta, czyli klienta końcowego, nie ma aż tak dużego znaczenia, czy to jest produkt polski, czy zagraniczny.
Ale to, czy jest to surowiec rosyjski czy białoruski, już ma. Mimo wprowadzonych sankcji wciąż na europejskim rynku pojawiają się materiały, które sprowadzono z ich pominięciem: głośnym przykładem było drewno z Rosji opatrzone metką "made in Kazachstan". To szerszy problem?
O drewnie słyszałem. Co prawda, jako Atlas nie jesteśmy uczestnikami rynku drzewnego, ale w rozmowach z kolegami z branży zwracano uwagę, że to jest rzeczywiście bardzo duży problem. W obszarze, w którym my funkcjonujemy, czyli materiałów dla budownictwa, budownictwa mieszkaniowego, nie obserwujemy omijania tych przepisów. Wprowadzenie restrykcji na import z Rosji i z Białorusi cementów czy też wyrobów na bazie ropy, czyli w naszej branży mas bitumicznych, okazało się skuteczne. Na tym odcinku sankcje działają.
Konkurencja ze Wschodu związana jest również z kwestią energii? Producenci chemii uciekają do Azji w poszukiwaniu niższych kosztów energii.
Kierunek dbania o środowisko w Europie jest słusznym kierunkiem, ale wysforowaliśmy się tak bardzo na pozycję lidera, że to przesłoniło pozostałe priorytety. Unia Europejska to nie jest samotna wyspa. Żyjemy w pewnym otoczeniu, wobec którego musimy zachować konkurencyjność. Mamy Stany Zjednoczone, mamy Chiny, Indie, kraje afrykańskie rozwijające się gospodarczo. Tam są ogromne aspiracje. Realizacja celów klimatycznych nie może wiązać się ze wzrostem kosztów, a tym samym pogorszeniem jakości życia Europejczyków. Nie może kojarzyć się drogą energią i odpływającym kapitałem.
Z drugiej jednak strony, to również inwestycje dające impuls gospodarce. Nie chodzi tylko o zieloną energię, ale również termomodernizację. Weźmy za przykład dyrektywę budowlaną. Jej realizacja będzie wymagać od nas wielu remontów i to już to w najbliższych kilku latach.
I wiązać się będzie licznymi problemami. Horyzont czasowy programu to 2030 rok. To bardzo bliska perspektywa, która wywoła szok podażowo-popytowy. Drastycznie wzrośnie zapotrzebowanie na materiały budowlane, ich dostępność gwałtownie spadnie, co podbije ceny. Część surowców, które my kupujemy, to chemia budowlana z Niemiec. To zresztą nadal największy producent różnego rodzaju surowców chemicznych, również dla budownictwa. Jednak - niestety - moce produkcyjne za Odrą też są ograniczone i na pewno ceny surowców wzrosną.
To niezbyt optymistyczna wizja.
To prawda, ale niestety bardzo realna. Do tego dojdzie niska jakość wykonywanych prac i bardzo wysokie koszty robocizny. Już teraz brakuje nam rąk do pracy, a przy szeroko zakrojonej termomodernizacji potrzebna będzie rzesza specjalistów. Gdy ruszą większe inwestycje, ci specjaliści będą w cenie. Tu nie wystarczy człowiek, który potrafi kleić styropian czy rzucać tynk na ścianę. Tymczasem brakuje programów, które by tę kadrę odpowiednio wcześniej wyszkoliły. Jeśli założyć, że tempo renowacji powinno przyspieszyć nawet trzykrotnie, dzisiejsze czekanie na ekipę liczone w miesiącach również znacznie się wydłuży. Natomiast braki w specjalistycznej wiedzy potrzebnej do prawidłowego wykonywania prac termomodernizacyjnych odbiją się na jakości usług.
Możemy jakoś temu przeciwdziałać albo chociaż się przygotować?
To kamyczek do rządowego ogródka. Czas nagli, a realnych działań nie widać. Są programy Czyste Powietrze, program dla budownictwa wielorodzinnego, jednak to wszystko rozpędza się zbyt wolno. Programy powinny mieć jasno określone ramy i kosztorysy. Jesteśmy w stanie ograniczyć wysokie koszty i negatywne zjawiska, ale to wymaga drastycznych i szybkich działań tu i teraz.
Dodatkowo, co bardzo istotne: budownictwo to nie jest branża spekulacyjna. Wymaga pewnej stałości i przewidywalności. To branża, która aż tak szybko się nie zmienia i potrzebuje właściwej perspektywy czasowej, żeby wiedzieć, czy należy w coś inwestować, czy nie. Dziś niestety nie ma pewności, czy jutro ktoś np. nie powie, że nagle zmieniamy zasady albo technologię, jak miało to miejsce choćby przy temacie pomp powietrznych czy pieców gazowych.
A więc skazani jesteśmy na drożyznę?
Jeszcze da się pewne moce produkcyjne zapewnić, ale nie będzie to gotowość w pełni do potrzeb. Powiedzmy sobie szczerze: jeżeli chodzi o realizację tempa termomodernizacji, to nie jest to problem wyłącznie Polski, ale praktycznie wszystkich krajów Unii Europejskiej. Żeby osiągnąć te cele, które są założone do końca 2030 roku, powinno się poddawać renowacji jakieś 90 tys. budynków tygodniowo. To mało realne.
A termomodernizacja to niejedyny impuls, który wpłynie na ceny?
Oczywiście. Są przecież rządowe programy, które wywołują segmentowe szoki podażowe. W zeszłym roku wygenerował go na rynku mieszkaniowym słynny kredyt 2 proc. Choć samą ideę tego programu oceniam pozytywnie, to już jego realizację - niekoniecznie. Chodzi o to, że u nas te programy mają charakter akcyjny i z reguły są robione jako plebiscyt przedwyborczy. Charakteryzują się więc wysoką skalą rozrzutności. Teraz politycy zapowiedzieli kolejny program "Mieszkanie na start". W konsekwencji wszystko utknęło. Deweloperzy zaś weszli w swoisty tryb czekania, no bo każdy czeka. Czyli mrozimy rynek.
Czekają na środki i programy w ramach Krajowego Programu Odbudowy?
Wreszcie odnieśliśmy sukces w postaci odmrożenia tych środków, ale nie można osiąść na laurach, teraz trzeba dać możliwość ich wykorzystywania. Czas goni, a nikt w Unii Europejskiej do najbliższych wyborów i pewnie w pierwszych miesiącach po wyborach nie zajmie się zagadnieniem wydłużenia Polsce terminu wydatkowania środków. Mimo tego - jako przedsiębiorcy - nie widzimy jakiejś "ofensywy" ze strony rządu dotyczącej dysponowania tymi środkami. Widzę wręcz, że są przesuwane pewne projekty. To oznacza, że czasu na wydatkowanie będzie jeszcze mniej.
O tym się głośno mówi. Sporo czasu zmarnowaliśmy jednak na konflikty z Brukselą.
Ależ oczywiście, ale to jedna rzecz. Druga sprawa, że nasz obecny rząd nie robi dzisiaj zbyt wiele, żeby mimo wszystko pewne rzeczy przyspieszyć. A wiele branż na to czeka.
Przemysław Ciszak, dziennikarz money.pl