Biała foliówka powiewa na krzewie kilka metrów od głównej drogi. - Eh, ludzie wyrzucają śmieci i później leży ten plastik wszędzie - pomyśli ktoś, kto przypadkiem znajdzie się we wsi Rowy czy Krzyż na wschodnim Mazowszu.
To niedaleko granicy z województwem lubelskim, półtorej godziny drogi samochodem z Warszawy. Daleko stąd do głównych szlaków komunikacyjnych. Domy porozrzucane są na dużej przestrzeni, mieszkańców jest niewielu.
Foliówka na płocie to czytelna informacja, którą znają wszyscy w okolicy. To taki kod. Znaczy po prostu "chce zrobić zakupy, proszę zatrzymać samochód". Nie ma płotu? To foliówkę można powiesić na pobliskim krzaku. Tyle wystarczy.
Gdzie Żabka i Biedronka nie zrobią promocji
Są w Polsce takie miejsca, w których nie ma sklepu. Albo jest, ale bardzo słabo wyposażony i otwarty przez kilka godzin dziennie.
Gdy zabraknie mleka do kawy, to trzeba na to machnąć ręką. Nikt nie będzie specjalnie jechał pięć lub więcej kilometrów, by coś kupić. Gdy może dojechać, to jeszcze pół biedy. Może ktoś się "szarpnie". Gorzej, kiedy zdrowie już nie pozwala wsiąść na rower, a dzieci mieszkają w mieście. Wtedy trzeba poczekać kilka dni aż przyjadą i przywiozą zapasy jedzenia na kolejny tydzień. I tak tydzień po tygodniu. Od dostawy do dostawy.
Można też inaczej. Trzeba nasłuchiwać, czy gdzieś w oddali nie słychać wesołej muzyki. Słychać? Znaczy, że sklep właśnie podjeżdża.
Z perspektywy miasta czy choćby niedużego miasteczka jest to zupełnie niewidoczne, ale handel mobilny ma się w Polsce całkiem nieźle. Każdego dnia na drogi wszystkich województw wyjeżdżają samochody, które dowożą produkty pierwszej potrzeby do wsi, w których sklepu nie uświadczysz.
Nie ma danych mówiących o tym, ilu ludzi mieszka w takich miejscowościach. Generalnie im dalej na wschód, tym odsetek jest większy. Na przykład na Lubelszczyźnie ponad 53 procent mieszkańców mieszka w gminach wiejskich, więc zapotrzebowanie na takie usługi jest duże.
Krystian ani myśli rezygnować
Eurocash prowadzi hurtownie spożywcze oraz sieci sklepów ABC, Groszek, Lewiatan i Mila. Pięć lat temu Marta Królikowska wymyśliła, że warto spróbować czegoś zupełnie nowego: wyjść z ofertą do ludzi, którzy nie mają nawet co liczyć na najmniejszy sklep w okolicy.
Skoro oni nie pójdą do sklepu, to niech sklep podjedzie do nich. Od razu było jasne, że wszystko musi być profesjonalnie, z zachowaniem najwyższych standardów: klienci mają mieć wybór spośród kilkuset różnych produktów, samochód ma być wyposażony w lodówki, wszystkie zakupy będą nabijane na kasę.
Pierwszy samochód - jako rodzaj eksperymentu - wyjechał z parkingu przed hurtownią Eurocash w Garwolinie. Za kółkiem usiadł Krystian. Jeździ do dzisiaj i ani myśli rezygnować z pracy. Postanowiłam sprawdzić, jak żyje się w miejscach, gdzie na każdym rogu nie ma "spożywczaka". Dla mieszczucha to inny świat. Z Krystianem spędziłam cały dzień.
Jak sam przyznaje - zżył się z klientami. A właściwie z klientkami. Małe wioseczki z kilkoma domami na krzyż, w których zasięg telefoniczny urywa się zaraz pod lasem, a internet w ogóle nie istnieje, mają twarz kobiety. Starszej, schorowanej, przygarbionej.
- Czasami sprzedaż trwa pięć minut, a trzy razy tyle rozmawiamy. O zdrowiu, o pogodzie, o tym, co u dzieci. Dla tych pań jestem niekiedy jedynym człowiekiem, którego spotkają tego dnia - mówi.
Wyruszamy z Garwolina (ok.70 km na południowy wschód od Warszawy) chwilę po godzinie 9. Po dziesięciu minutach zjeżdżamy z trasy. Asfalt się kończy, a w żużlowej drodze dziury takie, że można jechać nie szybciej niż 20 km/h. Zajeżdżamy pod drewniany domek - jeden z tych, które wyglądają tak, jakby miały nie przetrwać silniejszego wiatru, ale na złość wszystkiemu stoją od kilkudziesięciu lat.
Nasze pojawienie się zapowiada płynąca z głośnika muzyka. Spokojna, ale wesoła. Podobna do tych puszczanych każdego dnia w galeriach handlowych. Podobno niesie się nawet na odległość 2 km.
Zatrzymujemy się... i nic. Wokół żywej duszy, nawet psy nie szczekają. Leci tylko ta muzyka. - Nikt nie chce robić zakupów? - pytam.
- Chwila cierpliwości - mówi Krystian. Rzeczywiście, po jakichś dwóch minutach z drewnianego domku wychodzi starsza, drobna kobieta. Krystian naciska guzik, który podnosi część zabudowanej ściany samochodu. Odsłania się szyba, za którą po prawej stronie powystawiane są słodycze i przyprawy, a po lewej pakowane hermetycznie wędliny i mięsa.
Krystian staje prawie codziennie w tych samych miejscach. Jeśli ktoś życzy sobie, by auto zatrzymało się wyjątkowo również przed jego posesją, wywiesza na płocie lub drzewie torbę na zakupy.
- Chcieliśmy wyjść do klientów, którzy nie mogą korzystać ze sklepów stacjonarnych. Obecnie po kilku województwach Polski centralnej i wschodniej jeździ ponad 50 samochodów z logo "ABC na kołach". Kierowcy są naszymi Agentami. Sami decydują, w jakich godzinach będą pracować, ale zależy nam, by odbywało się to regularnie. Z jednej strony, im więcej jeżdżą, tym więcej zarobią, a z drugiej - klienci po prostu na nich czekają - wyjaśnia Marta Królikowska, pomysłodawczyni "ABC na kołach".
Kierowca wyrusza z domu codziennie przed ósmą. Najpierw jedzie do hurtowni, później w teren. Dzień wcześniej zgłasza, czego będzie potrzebował i czego danego dnia życzą sobie klienci. Jeździ od wtorku do soboty, ma dwa dni wolnego. Obsługuje dwie trasy, więc klienci widzą go co drugi dzień. Około 16 zjeżdża do bazy.
- W tej pracy kontakt w ludźmi jest bardzo ważny. Trzeba nie tylko przywieźć to, czego ludzie potrzebują, ale też rozmawiać - wyjaśnia Krystian.
Przyjazd samochodu to wydarzenie towarzyskie. Czasami kilkoro sąsiadów zbiera się w jednym miejscu. Jakieś plotki, żarty. Jak na targach, które kiedyś odbywały się po wsiach. Ale to było dawno przed tym, jak zaczęły się migracje do miast.
Zamówienia specjalne? Żaden problem
Odjeżdżamy spod drewnianego domku. - W tej wsi nie ma już więcej klientów? Nikt już nie przyjdzie? – pytam zdziwiona.
- Przyjdą, ale musimy podjechać pod kolejny dom – odpowiada kierowca. Włącza muzykę i po jakichś pięćdziesięciu metrach zatrzymujemy się pod kolejną posesją. Tym razem wychodzą dwie starsze panie.
Co cieszy się największym wzięciem? Nie ma kategorii, która by się jakoś szczególnie wyróżniała. Nabiał, pieczywo, słodycze, ale też mleko oraz warzywa i owoce. W ofercie są też wędliny i mięso, ale tylko pakowane. Oferty na wagę nie ma. Nie wchodzi w grę przez kwestie sanitarne. To jednak sprzedaż poza sklepem, więc do auta może dostać się pył, kurz.
Na stanie są również papierosy.
Klienci nie robią dużych zapasów, raczej kupują na bieżąco.
- Zależy nam, by ceny w sklepie mobilnym były zbliżone do cen w małych sklepach. Nie ścigamy się z dyskontami, ale też nie narzucamy jakichś wysokich marż tylko dlatego, że dowozimy zakupy pod dom. Jesteśmy siecią hurtowni, więc możemy pozwolić sobie na niskie ceny - tłumaczy biuro prasowe Eurocash.
3,5 tys. na start i brak sklepów w okolicy
Firma chce dojeżdżać do kolejnych miejscowości. Warunek – na trasie nie może być sklepów stacjonarnych. Przedstawiciele, którzy podejmą współpracę, stają się Agentami. Wchodząc w ten biznes, nie muszą jednak wkładać żadnych pieniędzy. Dostają od Eurocash wypełniony produktami samochód, za benzynę też płaci firma.
Krystian mówi, że dziennie przejeżdża około stu kilometrów. Przez osiem godzin zatrzymuje się nawet 40 razy. Pomysł ustanowienia zbiorczych punktów w każdej wsi był w firmie dyskutowany, ale odpadł w przedbiegach.
- To by się nie sprawdziło. Bywa tak, że sąsiedzi są tak skłóceni, że jeden nie podejdzie pod posesję drugiego. Gdybyśmy mieli podjeżdżać w określone miejsce, trzeba by ustalić stałe godziny. A to nie takie proste, bo czasem w jednej wsi jestem dłużej, innym razem krócej - wyjaśnia sprzedawca.
Bez zakupów nie ma samodzielności
Samochód "ABC na kołach" nie zawsze zresztą jeździ tą sama trasą. Zdarzają się zamówienia szczególne. Tak będzie dzisiaj. Zjeżdżamy ze żwirówki i jedziemy dwa kilometry przez las, kolebiąc się raz na lewo, raz na prawo. Na tym zupełnym odludziu mieszka samotnie starsza pani. Porusza się z pomocą balkonika, więc kilka minut przed naszym przyjazdem Krystian zapowiada się telefonicznie.
- Nigdy nie odjeżdżam szybko spod domu. Moimi klientami są starsi ludzie, trzeba im więc dać odpowiednią ilość czasu, by założyli buty i wyszli przed dom. Zresztą znam każdego z nich i wiem, kto mniej więcej ile czasu potrzebuje.
Pytam panią, jak by sobie radziła, gdyby nie przyjeżdżał do niej Krystian. To pytanie zadaję zresztą kilkakrotnie i odpowiedzi się powtarzają: ktoś by je dla mnie robił, dzieci przyjeżdżają od czasu do czasu, są gotowe pomóc.
- Ale wolę sama, bo chce się czuć samodzielna - mówi starsza pani. Mocuje ciężkie reklamówki przy balkoniku. Krystian wyjmuje jej zakupy z rąk i zanosi do domu. Klientka przez chwilę protestuje, ale szybko odpuszcza. Pewnie regularnie prowadzą tę grę.
- Przyjedź pani jeszcze kiedyś - mówi mi starsza pani na odchodnym. Tego dnia już pewnie z nikim nie będzie rozmawiała. My odjeżdżamy.