- Ten hejt był przepotworny. Kłamliwego posta udostępniały też różne branżowe profile, co było wyrokiem wydanym na mnie jako lekarza - mówi Anna Wardęga.
Lekarka jest w trakcie specjalizacji z psychiatrii w Szpitalu Klinicznym w Krakowie i psychoterapeutką. Jej życie zmienił jeden wpis pacjentki na Facebooku. Opisała w nim wizytę i lekarkę, która miała być niegrzeczna, protekcjonalna i nie chciała jej pomóc.
Pacjentka pisze w nim, że lekarka miała nawet czerpać sadystyczną przyjemność ze złego jej traktowania. Wpisu z oczywistych powodów cytować nie będziemy. Jest on jednak bardzo dramatyczny, pełen ciężkich oskarżeń i ilustrowany zdjęciem zapłakanej pacjentki.
Post błyskawicznie zyskał popularność w internecie. Wpłynął na dotychczasową bardzo dobrą opinię o pracy Wardęgi. Hejt wyrządził jej również inne krzywdy, ale opinia o lekarzu w sieci jest teraz bardzo ważna. To na jej podstawie szukający pomocy wybierają lekarzy.
Szybki cios
Jeśli sieć pełna jest negatywnych informacji o danym lekarzu, trudno mu nawet myśleć o dalszej karierze. Lekarka nie chce i nie może (tajemnica lekarska) w szczegółach mówić o tym, co zaszło podczas wizyty.
- Pracuję z różnymi pacjentami i jestem też przyzwyczajona do bardzo napiętych sytuacji. Jednak to, co było później, mnie zszokowało - mówi Anna Wardęga. Już po dwóch godzinach zaczęła dostawać liczne wiadomości od znajomych o poście pacjentki.
- Zmroziło mnie. Opis całkowicie nie zgadzał się z tym, co naprawdę zaszło. Pacjentka interpretowała w poście moje mruganie oczu i uśmiechy, choć miałam maseczkę ochronną. Pomawiała mnie w nim o rzeczy niewyobrażalne. Namawiała do hejtowania i udostępniania. Zrobiło to prawie 10 tys. osób - opowiada lekarka.
Równie szybko na jej zawodowym profilu w Google pojawiło się też ponad 100 bardzo negatywnych opinii. Oczywiście osób jej zupełnie nieznanych. W wiadomościach prywatnych na Facebooku zaczęły też napływać wyzwiska i groźby najróżniejszej treści.
"Pacjent ma prawo"
Również w serwisach służących do oceniania lekarzy zaczęły pojawiać się bardzo negatywne opinie osób, które nigdy z lekarką nie miały kontaktu. Wardęga sprawę zgłosiła na policję.
Tu jednak pomocy nie otrzymała. Ostatecznie wsparcia, również prawnego, udzieliła jej Warszawska Izba Lekarska.
Dopiero po piśmie prawnika skierowanym do pacjentki ta post usunęła. Jednak to, co wydarzyło się przez te kilka dni i zagroziło dalszej karierze Wardęgi, sprawiło, że lekarka jest obecnie na zwolnieniu dla poratowania zdrowia.
Jak dodaje, rozumie, że pacjent może być niezadowolony z wizyty. Może mieć jakieś uwagi. Może nawet wnieść skargę na zachowanie lekarza do kierownika placówki medycznej czy innych instancji. Jednak, jej zdaniem, oskarżycielski post z wydanym wyrokiem to po prostu publiczny lincz.
"Tego nie da się zatrzymać"
- Mimo strat, jakie poniosłam, chcę tylko, by ta pani sprostowała te nieprawdziwe informacje. Nie odpuszczę jednak hejterom, którzy grozili mi i krzywdząco oceniali moją pracę, nie mając o niej pojęcia. Dlatego ich wszystkich, mimo ogromu pracy, który to oznacza, będę chciała pociągnąć do odpowiedzialności - mówi Anna Wardęga.
Chce, by te wydarzenia przyniosły coś pozytywnego. Dlatego wspólnie z innymi lekarzami pracuje nad projektem Porozumienia Rezydentów, który ma uzmysłowić pacjentom, jakie straty może przynieść kłamliwe komentowanie pracy lekarzy w sieci.
Hejt może zaszkodzić również ich rodzinom. W akcję mają być zaangażowani inni lekarze walczący z hejtem w sieci, m.in Bartosz Fiałek i Dawid Ciemięga.
- Z hejtem mam doświadczenie już od wielu lat, bo walczę z antyszczepionkowcami. To się niestety nasila i pogłębia. Boję się, że to jest nie do zatrzymania. Co gorsza, hejterom atakującym lekarzy już nie chodzi tylko o zniszczenie opinii, by lekarz został bez pacjentów. Coraz częściej, jak u Anny, pojawiają się groźby, nękana jest też rodzina, jak w moim przypadku - mówi money.pl Dawid Ciemięga.
Odszkodowania za hejt
Jak dodaje, niektóre straty są nieodwracalne. Dlatego lekarz ściga tak wielu hejterów, jak tylko może. Teraz z jego udziałem toczą się już dziesiątki spraw. Do tej pory żądał wpłat na cele charytatywne. Teraz w pozwach domaga się średnio 30 tys. zł.
- Ludzie szybko dają wiarę, że lekarz kogoś skrzywdził. Zrozumiałem, że ta moja walka dużo mnie kosztuje. W tym czasie mógłbym przyjmować pacjentów, rozwijać karierę. Stąd żądanie odszkodowań. Jestem w stanie dokładnie wykazać straty materialne - mówi Ciemięga.
Nie chcemy i nie możemy przesądzać, kto w sporze lekarki z pacjentką ma rację. Nie wiemy, jak było naprawdę. Chcemy tylko zwrócić uwagę, jak niszczącą moc sprawczą może mieć jeden przesądzający o wszystkim wpis na Facebooku.
Pacjentka Anny Wardęgi odmówiła nam komentarza, dopóki sprawa jest badana m.in. przez szpital, rzecznika praw pacjenta i rzecznika odpowiedzialności zawodowej. Dlaczego nie zaczęła od zgłoszenia, tylko napisała post? Powiedziała nam jedynie, że chciała ostrzec innych pacjentów.