Zamiast o inflacji, zacznę więc od złego psa. Normalnie leży przed budą i drzemie, czasem tylko groźnie łypnie ślepiem i zawarczy. Ale jak się urwie z łańcucha, zmienia się w potwora, goni i gryzie wszystko, co się rusza. Nie przepuści ani kotom, ani innym psom, ani listonoszowi, ani nawet swoim właścicielom, kąsając z przyjemnością rękę, która go karmi.
Co z bydlakiem robić? No cóż, przede wszystkim nie pozwolić mu zerwać się z łańcucha. Ale jak się już zerwał, to trzeba go z powrotem do budy zagonić. Otóż z inflacją jest właśnie tak, jak z tym złym psem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Inflacja jak zły pies, który urwał się z łańcucha
Dla przypomnienia: inflacja to nie jest jednorazowy wzrost cen (czyli szczeknięcie złego psiska). Ceny rzadko kiedy są naprawdę stabilne, w normalnych czasach jedne towary tanieją, inne drożeją – przy czym tych drożejących jest zazwyczaj nieco więcej. Póki te łączne zmiany utrzymują się na umiarkowanym poziomie (zazwyczaj uważa się, że chodzi o 2-3 proc. w skali roku), nikomu specjalnie to nie przeszkadza. Wzrost płac zazwyczaj pozwala skompensować nieco wyższe wydatki, oprocentowanie lokat bankowych i obligacji skarbowych pozwala na utrzymanie realnej wartości oszczędności. Odsetki od kredytów zawsze bolą kredytobiorców, ale jeśli inflacja jest niska, to niskie są również stopy procentowe.
I to właśnie powoduje, że cywilizowane kraje starają się utrzymać inflację na poziomie nieprzekraczającym tych 2-3 proc., określanym mianem "celu inflacyjnego". Obowiązkiem pilnowania tego celu obarczono banki centralne (uzbrojone w kij, czyli w stopy procentowe), choć skuteczność ich działań zależy od tego, na ile są one spójne z polityką budżetową rządu. Bo kiedy bank centralny walczy z nadmiernym wzrostem cen podnosząc stopy procentowe, jego celem jest zmniejszenie ilości pieniędzy na rynku. A jak rząd jednocześnie zwiększa swój deficyty, pieniędzy na rynku wcale nie ubywa.
Czytaj też: Sławomir Dudek: Przez 34 lata nikomu nie udało się w sposób systemowy i trwały rozwiązać problemów mieszkaniowych młodych Polaków. Na programie bezpieczny kredyt 2 proc. skorzystają raczej bardziej zamożni niż mniej zamożni.
W czasach normalnych inflacja jest niska, a bank centralny skutecznie broni swojego celu inflacyjnego. Złe psisko leży sobie spokojnie przed budą i nikomu nie robi krzywdy.
Ale od czasu do czasu inflacja wymyka się spod kontroli. Jak przypomina nam za każdym razem prezes NBP (a tym, którzy go nie słuchają, przypomina wielki banner na budynku banku), główną przyczyną gwałtownego wzrostu inflacji w minionym roku był rosyjski napad na Ukrainę. Natychmiast skoczyły w górę światowe ceny gazu i ropy, a w ślad za blokadą portów Morza Czarnego wzrosły też ceny zbóż. To tak, jakby pies zerwał się z łańcucha.
No tak, ale teraz wszystkie te ceny są już znacznie niższe niż przed wybuchem wojny, w zasadzie spadły do poziomu sprzed dwóch lat, kiedy na świecie nie było problemu inflacji. Jakim więc cudem wynosi ona dzisiaj w USA 4 proc., w Niemczech 6 proc., a w Polsce ponad 11 proc.? Przecież ceny powinny dziś spadać, jeśli nie do poziomu sprzed dwóch lat, to sprzed roku?
Ano dlatego, że jak zły pies raz zerwał się z łańcucha, to sobie nadal lata po podwórku i wszystkim zagraża. Raz rozbudzony, wcale nie ma ochoty wrócić do budy i spokojnie zasnąć.
Efekt drugiej rundy
Przyczyną tego stanu rzeczy jest zjawisko, które ekonomiści nazywają "efektami drugiej rundy". Ceny ropy naftowej (a w ślad za tym benzyny na stacjach) i ceny zboża rzeczywiście spadają, a więc impuls, który wywoła inflację ("efekt pierwszej rundy") właściwie już przeszedł, co zaowocowało obniżeniem stopy inflacji. Ale ceny pozostałych towarów nadal bardzo szybko rosną, bo w nadal szybko rosną płace (o ponad 12 proc.), bo wzrosły ceny półproduktów, które dzisiaj używane są do produkcji, bo wzrosły ceny usług, które kupujemy.
Zadziałał mechanizm wzrostu oczekiwań inflacyjnych. Jak łatwo zauważyć, w Polsce znacznie silniej niż w Niemczech czy USA – ale to nie powinno dziwić, zważywszy, że inflacja w Polsce wzrastała do 10 proc. na wiele miesięcy przed rosyjską agresją, a nasz rząd stale powtarza, że bardziej niż inflacja interesuje go dalszy wzrost płac minimalnych i transferów społecznych, zaś nasz bank centralny przez długi czas twierdził, że nie widzi żadnego zagrożenia inflacją i nie ma zamiaru mu się przeciwstawiać.
NBP będzie musiał użyć kija?
Innymi słowy, zły pies lata teraz po podwórku nieco wolniej, ale nadal szczerzy kły i gotów jest gryźć, co popadnie.
No to jak walczyć z inflacją… pardon, ze złym psem? Właściciel może zapewniać wszystkich dookoła, że pies już się zmęczył i sam wróci do budy. Jeśli ma ogromny posłuch u swojego złego czworonoga, może też próbować groźnie na niego krzyknąć. Jeśli to nie wystarczy, potrząsnąć kijem (czyli lekko ruszyć stopy procentowe). Ale jeśli i tego za mało, musi niestety kija użyć, i to mocno, choć jest to przykre i niebezpieczne dla obu stron.
Na ostatniej konferencji prasowej prezes NBP usiłował robić właśnie to pierwsze. Przekonywał, że pies wprawdzie urwał się z łańcucha, ale widać, że już biega wolniej… więc teraz na pewno sam wróci do budy, choć potrwa to jeszcze rok-dwa. Mimochodem też przypominał, że bank nadal ma w ręku kij i może go użyć (co nie brzmi zbyt wiarygodnie, bo jak dotąd używał go bardzo niechętnie, a rządowy współwłaściciel psa raczej jest za tym, by go dokarmiać, niż mu grozić). Prezes mówił o "samych dobrych wiadomościach" i sugerował, że to, co robi NBP całkowicie wystarczy, by zły pies znowu poszedł spać.
Ja niestety sądzę, że wcale tak się stać nie musi. Oczywiście, wraz z przemijaniem "efektów pierwszej rundy" stopa inflacji będzie nam się jeszcze nieco obniżać, w sprzyjających warunkach może nawet do poziomu jednocyfrowego. Ale boję się, że na tym sukces się skończy, a inflacja, zamiast spadać do celu, utrwali się w Polsce na wysokim poziomie 9-10 proc.
Bo inflacja to bardzo niebezpieczna bestia. Póki śpi, nie czyni nikomu krzywdy. Ale jak się obudzi, bardzo trudno ją z powrotem uśpić.
Prof. Witold Orłowski, ekonomista, publicysta, wykładowca akademicki.