Damian Szymański, Money.pl: Podoba się Panu budżet na 2022 r.?
Sławomir Dudek, wieloletni pracownik Ministerstwa Finansów, główny ekonomista FOR, adiunkt Szkoły Głównej Handlowej: Nie powinno się nawet tego komentować.
Dlaczego?
Bo to dokument bez znaczenia.
Jak to? Budżet jest przecież jednym z najważniejszych projektów, którymi zajmuje się parlament.
Kiedyś tak było, ale nie teraz. Obecnie pod rządami PiS projekt budżetu państwa zupełnie przestał odzwierciedlać stan finansów publicznych. Ekonomicznie to jest budżet oparty na napompowanej gospodarce, na krótkookresowym odbiciu. I to jest pozornie dobry obraz.
Pozornie?
Już tłumaczę, o co chodzi. Agencja ratingowa S&P prognozuje w przyszłym roku wzrost gospodarczy Polski powyżej 5 proc. Tym rząd się ostatnio pochwalił. To, czego już nie powiedział, to że w 2024 r. PKB ma zwolnić do około 2 proc. Czyli czeka nas ostre hamowanie. Czy w tym budżecie są jakiekolwiek przesłanki sugerujące, że politycy się na taki scenariusz przygotowują? Nie. Mamy propagandę sukcesu, która może nas wynieść na manowce. Kiedy zlikwidujemy protezy, odstawimy tarcze, sterydy w postaci dodruku pieniędzy przez NBP, wtedy dopiero będzie prawdziwe "sprawdzam" dla rządzących.
Premier Morawiecki przekonuje, że wie, jak uwolnić energię Polaków.
To puste hasła. Absolutnie takich recept po stronie rządowej nie widzę. Nie ma rzetelnych rozwiązań na kryzys demograficzny, polityka migracyjna leży odłogiem, dusi się przedsiębiorczość poprzez coraz większy fiskalizm, czyli na ostatnią chwilę wrzuca się podatki dla firm. To nie powinno tak wyglądać. Coś panu powiem. Weźmy dla przykładu budżet niemiecki. Tam rząd jasno wyznaczył ścieżkę fiskalną na kilka lat, wskazując na spowolnienie w przyszłych latach. Nasi sąsiedzi się na to przygotowują, a my?
Nie to jest jednak najgorsze.
A co?
Zacznijmy od tego, że rząd stworzył sobie równoległy budżet, zupełnie poza kontrolą parlamentu i społeczeństwa. Mam tu na myśli przede wszystkim fundusz przy Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK) dotyczący przeciwdziałania COVID-19. W jego skład wchodzą takie "wydatkowe raje premiera", jak Rządowy Fundusz Inwestycji Lokalnych, gdzie pieniądze płynęły w lwiej części tylko do samorządów związanych z PiS. W ramach tego funduszu covidowego powstał ostatnio także Rządowy Fundusz Polski Ład. Program Inwestycji Strategicznych. W skrócie PIS.
W planach zapisane jest, że w ciągu kilku lat ma on wydatkować 140 mld zł. W tym funduszu premier jednoosobowo decyduje, na co idą pieniądze. Jest on zupełnie poza kontrolą parlamentu.
I co w tym złego?
Dużo. Nawet jeśli Zbigniew Ziobro chciałby powiększyć wydatki w Funduszu Sprawiedliwości, to musi zapytać parlament o zgodę. Jest debata na komisji finansów, społeczeństwo jest w jakiś sposób o tym informowane. W przypadku BGK premier może jednym telefonem przesunąć miliardy złotych wydatków z jednego miejsca w drugie. Coś takiego w finansach publicznych jest nie do pomyślenia. Nigdy w historii się z czymś takim nie spotkałem, a pracowałem w Ministerstwie Finansów ponad 20 lat z przeróżnymi ekipami politycznymi.
Ostatnio Najwyższa Izba Kontroli skrytykowała rząd Mateusza Morawieckiego za żonglowanie sztuczkami księgowymi, które zaciemniają obraz finansów publicznych...
Bardzo dobrze, że taki raport powstał.
Jednak wciąż żadnego załamania w kasie państwa nie widać. Po sierpniu mieliśmy ponad 40 mld zł nadwyżki budżetowej.
To fikcja. Do 2025 r. łączne zadłużenie w rajach wydatkowych premiera, w funduszach przy BGK i PFR, wyniesie ponad 400 mld zł. To wzrost niemal 8-krotny do sytuacji przed 2016 r. I obecnie nie mamy zielonego pojęcia, ile z tego poszło do sierpnia w tym roku. Te informacje nie są ujawniane w sprawozdawczości budżetowej. Liczba 40 mld zł nadwyżki nic nie znaczy.
Musimy pamiętać, że w ustawie o finansach publicznych jest coś takiego jak stabilizująca reguła wydatkowa. Jest to fundament zarządzania kasą państwa. Można określić ją jako limit wydatkowy, który ma hamować apetyty rządzących na nadmierne zadłużanie kraju. Maksymalnie uproszczając, ten łączny limit zależy od wzrostu gospodarczego, który determinuje dochody publiczne. Co do zasady wydajemy tyle, na ile pozwala nam siła naszej gospodarki. Limit ten obejmuje różne wydatki publiczne, w tym nawet wspomniane przeze mnie fundusze przy BGK. Autorzy reguły wydatkowej od samego początku przewidzieli, aby te fundusze objąć tym limitem. Odejmując od tego łącznego limitu m.in. wydatki NFZ, wydatki samorządów i wydatki funduszy przy BGK otrzymujemy rezydualnie dopuszczalną przestrzeń wydatkową, którą rząd może wydać w danym roku budżetowym w ramach budżetu państwa, tj. budżetu centralnego.
I?
I rząd w budżecie na 2022 r. dokonał skrajnej bezczelnej manipulacji. Mamy do czynienia z oszustwem budżetowym na skalę wcześniej niewidzianą.
Co Pan ma na myśli?
Wyliczyłem, że w regule wydatkowej na przyszły rok w funduszu covidowym rząd zapisał równe zero. Ani jednego złotego wydatków, choć doskonale wiemy, że dług przez ten fundusz ma w najbliższym czasie zwiększyć się o dodatkowe miliardy złotych.
Co więcej, biorąc pod uwagę dane z innej części ustawy budżetowej, można wyliczyć, że zadłużenie poza kontrolą parlamentu - a więc głównie w funduszu covidowym - ma według Ministerstwa Finansów wzrosnąć w tym i przyszłym roku o ponad 120 mld zł. Czyli z jednej strony mówimy, że dług wzrośnie o grube miliardy, z drugiej - wpisujemy do budżetu 0 zł wydatków z głównego funduszu, z którego już teraz chcemy wydawać pieniądze m.in. dla samorządów. Dlatego mówię z pełnym przekonaniem, że jest to oszustwo budżetowe. Gdzieś rząd kłamie. Nie ma innego wyjścia.
Kłamie?
Mam takie obrazowe porównanie. Jak chcemy wziąć kredyt na mieszkanie, to musimy przedstawić bankowi swoje dochody i sztywne comiesięczne wydatki. Na podstawie tego bank ocenia, czy zostaje nam coś na obsługę raty kredytu. Kłamstwo rządu to tak jakbyśmy w swoich comiesięcznych wydatkach zaniżyli wydatki na prąd, aby pokazać lepszą zdolność kredytową. A skrajna bezczelność w tym moim przykładzie to wpisanie przez gospodarstwo domowe "zera". No bo jak można w ogóle nie wykazać wydatków na energię? Urzędnicy bankowi od razu wykryliby kłamstwo. A rząd celowo stworzył tak nieprzejrzyste finanse, że może tu manipulować.
Manipulacje, kłamstwa. Nie uważa Pan, że to za mocne słowa?
Nie. Ten budżet to bezczelne, ordynarne kłamstwo. To kłamstwo ma tylko jeden cel: zwiększenie przestrzeni na jeszcze większe rozdawnictwo kosztem każdego z nas, bo te "prywatne finansowe Kajmany" premiera będziemy musieli kiedyś spłacić. Trikami finansowymi daleko nie zajedziemy. Dlatego też uważam, że parlament traci czas, zajmując się tym dokumentem. Parlament powinien w całości odesłać budżet do szajki, która go przygotowała i zażądać prawdziwego budżetu, z pełnym rachunkiem, z ujawnionymi rajami wydatkowymi Morawieckiego. A cel rządu jest jeden.
Jaki?
Dalsza centralizacja państwa. Korupcja polityczna za tych rządów sięga zenitu. Odwraca się jedną z najlepszych reform po 1989 r., czyli reformę samorządową. Budowania naszych małych ojczyzn. Rząd chce podporządkować sobie samorządowców, zabierając im stałe dochody, m.in. z PIT i uzależnić ich od dotacji płynących prosto z Warszawy. Klientelizm w czystej postaci. To prędzej czy później musi prowadzić do wielu napięć.
Na razie jednak Polska radzi sobie gospodarczo bardzo dobrze.
Akcent pada na słowa "na razie". Pamiętajmy, że nasza gospodarka jest na sterydach, antybiotykach w postaci tarcz finansowych i dodatkowych wydatków covidowych. A to oznacza, że również na sterydach jest nasz budżet. Do gospodarki dorzucono miliardy złotych, z których wiele zostało przepalonych. Dlatego mamy tak dobre wskaźniki gospodarcze. Jednak od dna każdy potrafi się odbić, nawet osoba, która nie umie pływać. Chodzi jednak o to, aby utrzymać się na powierzchni przez dłuższy czas. Pytanie jednak brzmi, czy my mamy potencjał, siły, aby gonić największe gospodarki w UE.
A nie mamy?
Inwestycje leżą, szczególnie inwestycje przedsiębiorstw, które w relacji do PKB spadają. Co to oznacza? Że w dłuższej perspektywie tracimy potencjał naszej gospodarczej machiny. To po prostu podmywa naszą siłę.
Po drugie, niskie inwestycje pokazują, jak wśród biznesu panuje wielka niepewność co do prowadzenia działalności gospodarczej. Nie mówię tutaj o COVID-zie, do którego wiele osób już zdążyło się przyzwyczaić. Firmy nie inwestują, bo klimat tworzony przez rząd jest na zerowym poziomie. Mamy konflikt z Unią Europejską, konflikt z USA, konflikt z Czechami. Za pięć dwunasta wprowadza się Polski Ład, który jest zupełną porażką, jeszcze bardziej gmatwa system podatkowy, obciąża przedsiębiorców, a pieniądze płyną do przede wszystkim do emerytów oraz słabiej zarabiających.
To źle? Nie od dziś wiadomo, że system podatkowy wymaga naprawy.
No właśnie, naprawy, a nie jeszcze większego niszczenia. Co więcej, bez konsultacji wrzuca się przedsiębiorcom minimalny podatek dochodowy, a za trzy sekundy dwunasta podwyższa się akcyzę. Przedsiębiorcy po prostu nie wiedzą, jakie podatki będą płacić, a księgowi nie mają pojęcia, jak to rozliczać. I co gorsza, tak dzieje się od lat. Jak w takich warunkach można inwestować? To niemożliwe. Dodatkowo pierwsze pytanie, jakie zadają zagraniczni inwestorzy na spotkaniach biznesowych, brzmi: "Czy wy naprawdę chcecie wyjść z Unii?". Przecież jest to przerażające, do jakiego punktu dotarliśmy po 2015 r.
Mamy więc gospodarkę spekulacyjną. Wzrost PKB jest niezrównoważony - mamy wysoką inflację, pogarszający się bilans handlowy, rosnącą konsumpcję na mocnym dopalaczu odroczonego popytu i rozdawnictwie z budżetu. Do tego dochodzi problem strukturalny braku rąk do pracy, czyli pogarszającej się demografii. I zapaść w inwestycjach. W takich warunkach ceny szybko nie spadną.
Rada Polityki Pieniężnej dysponuje już analizami wskazującymi, że zaczyna się efekt drugi, czyli nakręcającej się spirali cenowo-płacowej. To zjawisko, które nie występowało w Polsce przez długie lata.
No właśnie, moim zdaniem Rada przestraszyła się rosnącej inflacji. Te analizy muszą być alarmistyczne. Przecież prof. Glapiński jeszcze kilka dni wcześniej wysyłał gołębie sygnały, że podwyżka stóp byłaby szkolnym błędem. Niestety, obawiam się, że wyraźne wyhamowanie inflacji przy tej polityce pieniężnej i fiskalnej byłoby możliwe jedynie podczas kryzysu, jakiegoś silnego spowolnienia koniunktury, które mogłoby do nas nadejść z zagranicy. Przy polityce rządu, pompowania wydatków, rozdawnictwa, strategii "po nas choćby potop" i kalendarza politycznego - a przypomnę, że za dwa lata mamy wybory - wzrost cen w Polsce znacząco nie zwolni. Mapa ryzyk powiększa się z miesiąca na miesiąc. A sternika, który racjonalnie przeprowadziłby nas przez te wzburzone wody, nie widać. Obawiam się, że bez kompasu czekają nas coraz większe turbulencje.