Nowelizacja ustawy, która wdraża unijną dyrektywę DSA, procedowana przez Ministerstwo Cyfryzacji, wywołała w poniedziałek niemałą burzę. Jak bowiem opisuje "Dziennik Gazeta Prawna", projekt zakłada, że prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej mógłby, bez udziału sądu, wydawać platformom nakazy blokowania treści naruszających dobra osobiste lub wypełniających znamiona czynu zabronionego. Mógłby to robić w trybie ekspresowym, czyli w terminie 2-21 dni.
Cenzura 2.0? MC chce nowych uprawnień dla prezesa UKE
Czyli: prezes UKE miałby wskazywać platformom treści w internecie do zablokowania. Rzecz dotyczyłaby np. artykułów i filmów, zarówno w mediach społecznościowych jak Facebook, ale i serwisów internetowych takich jak WP.pl, Money.pl i wszystkich innych redakcji internetowych. Robiłby to bez kontroli sądów ani innych instytucji. Decyzje UKE miałyby podlegać natychmiastowemu wykonaniu. O usunięciu wpisu zaś jego autor miałby się dowiadywać już po fakcie - informuje "DGP".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Co istotne, treści podzielono na trzy sekcje ze względu na przyczynę blokady. UKE mógłby nakazać usunięcie:
- treści naruszających dobra osobiste po postępowaniu wszczętym na wniosek osoby, której dobro osobiste zostało naruszone (np. internauta, polityk, celebryta);
- treści naruszający prawo własności intelektualnej po wszczęciu postępowania: podmiotu, którego prawo zostało naruszone lub policji lub "zaufanego podmiotu sygnalizującego";
- treści, których rozpowszechnienie nosi znamiona czynu zabronionego lub które nawołują bądź pochwalają taki czyn - po postępowaniu wszczętym na wniosek użytkownika, policji, prokuratury bądź zaufanego podmiotu sygnalizującego.
Dlaczego może być to niebezpieczne? Bo jak wynika z powyższego, mogłoby dojść do sytuacji, w której np. poseł, minister czy urzędnik mógłby poczuć się "urażony" - czyli uznać artykuł za "naruszający dobra osobiste" - i złożyć skargę na artykuł ujawniający jego nadużycia, korupcję lub inne niewłaściwe zachowania. I wówczas prezes UKE mógłby - nie musi, ale ma taką możliwość - nakazać zablokowanie takiego artykułu.
Można więc sobie wyobrazić, że prezes UKE mógłby stać się obiektem nacisków politycznych mających na celu cenzurowanie niewygodnych dla danej partii czy rządu treści. Dodajmy przy tym, że prezes UKE powoływany jest przez Sejm, na wniosek premiera.
"Ograniczenie wolności słowa"
Przyznanie takiego uprawnienia prezesowi UKE budzi więc kontrowersje w środowisku dziennikarzy, mediów, twórców, ale i ekspertów od cyberbezpieczeństwa czy stojących na straży wolności słowa. W artykule "DGP" krytycznie o tych zapisach wypowiadają się eksperci m.in. Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka czy Fundacji Panoptykon. W mediach społecznościowych projekt skrytykowali również m.in. dziennikarze Patryk Słowik z Wirtualnej Polski, Anna Wittenberg z "DGP" czy serwis Niebezpiecznik.
Wittenberg wskazała wprost, że projekt "grozi ograniczeniem wolności słowa". Słowik z kolei zauważył, że dla niego pomysł ministerstwa "sprowadza się do jednego". "Gdy napiszemy tekst, który nie spodoba się rządzącym (a przecież często reakcją jest zarzucanie kłamstw na czyjeś zlecenie, w tym Rosji), może on na lata zostać wygumkowany z Internetu. Decyzją opisywanych, nie sądu" - napisał dziennikarz WP.
Ministerstwo Cyfryzacji spróbowało odpowiedzieć na tweet Słowika, twierdząc, że "projektowana regulacja nie jest o tym". Dziennikarz odparł, że "jest właśnie o tym". "Urzędnik zdecyduje, czy mogę opisywać jego działania lub działania jego szefa. A jeśli nie będzie miał racji, po kilku latach wyjdzie na moje, tylko już nic nie będzie z tego wynikało" - wskazał Słowik.
Również ekspert ds. cyberbezpieczeństwa Łukasz Olejnik, komentując odpowiedź MC, ocenił, że nowa regulacja "jest dokładnie o tym". "W tym projekcie główną rolę odgrywa natychmiastowe zdejmowanie treści mających łamać prawo intelektualne. Czyli np. tekstów, plików multimedialnych itd. To chyba dodatek do ustawy o prawie autorskim, ale na sterydach" - ocenił Olejnik.
Ministerstwo odpowiada. I robi uniki
Ministerstwo Cyfryzacji spróbowało odpowiedzieć argumentami na tekst "DGP".
Resort tłumaczy m.in., że "musiał wskazać instytucję" będącą koordynatorem wdrażania dyrektywy DSA - padło więc na UKE. Rzecz w tym, że unijna dyrektywa daje państwom dosyć dużą swobodę we wdrożeniu i bynajmniej nie zmusza do nadania koordynatorowi krajowemu uprawnień do cenzurowania treści bez zgody sądu. To znaczy: można było wskazać UKE jako koordynatora bez nadawania mu możliwości blokowania treści.
Dalej ministerstwo tłumaczy, że "proponowana procedura, w której prezes UKE wydaje nakazy blokowania treści naruszających dobra osobiste lub wypełniających znamiona czynu zabronionego, ma na celu ochronę praw jednostek". Być może taka była/jest intencja tworzących ustawę - tego nie kwestionuję - ale to nie zmienia faktu, że mechanizm tworzy ogromne pole do nadużyć. Nie tylko na linii politycznej, ale również biznesowej. Warto przypomnieć, że jeszcze niedawno media w Polsce toczyły walkę z Google na kanwie przepisów o prawie autorskim. Co by było, gdyby Google zgłosił artykuły na ten temat jako naruszające jego dobra osobiste?
MC tłumaczy, że "procedura skupia się wyłącznie na ocenie legalności danej treści, a nie na ustaleniu odpowiedzialności użytkownika, który ją opublikował. Jej celem jest ustalenie, czy treść jest niezgodna z prawem, a nie karanie autora". To drugie zdanie nie jest w pełni prawdą, bo usuwanie treści jest w pewnym sensie karaniem autora czy całego medium. Pomijając aspekt zarobkowy, taka decyzja może rzutować na reputację danego twórcy lub podmiotu, który potem swoich praw może dochodzić najwyżej w sądzie.
Prezes UKE jak sąd?
Konstrukcja tego mechanizmu budzi zresztą pytania również na kanwie sądowej właśnie. Dzisiaj to sąd bowiem stwierdza, na skutek odpowiedniego postępowania, czy jakiś artykuł faktycznie "naruszył dobra osobiste", czy nie. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć: "ale przecież UKE nakłada kary na firmy", a więc w pewnym sensie ocenia, czy dopuściły się one naruszenia prawa. Owszem, ale naruszenia te są szczegółowo wypisane w ustawie o telekomunikacji i dotyczą w dużej mierze dostarczania odpowiednich informacji o oferowanych usługach Urzędowi oraz klientom.
"Naruszenie dóbr osobistych" nie jest zero-jedynkową sprawą, postępowania sądowe w tym zakresie mogą toczyć się latami, rozbijać o kilka słów, a nawet znaków. Prezes UKE zaś raczej nie posiada z zasady kompetencji, które pozwalałby na taką ocenę. Trzeba też pamiętać, że w Polsce rozpowszechnione są tzw. SLAPP-y, czyli pozwy mające po prostu uciszać dziennikarzy. Znowu: można sobie wyobrazić, że po wejściu omawianej nowelizacji, zamiast SLAPP-ów są skargi do UKE i prośby o blokowanie treści. A prezes urzędu tym samym przejąłby rolę nie tylko sądu, ale i w pewnym sensie cenzora debaty publicznej.
Resort odwołuje się zresztą w swoim oświadczeniu także do kwestii sądowej. MC zaprzecza stwierdzeniu o "podejmowaniu decyzji bez udziału sądu", wykazując, że "decyzje UKE będzie można zaskarżyć do sądu administracyjnego". Tym samym ministerstwo robi pewnego rodzaju unik. Sąd bowiem tak naprawdę nie miałby żadnego udziału w procesie do momentu podjęcia decyzji przez prezesa UKE, a dopiero zaskarżenie jej oznaczałoby "udział sądu".
"Gdyby to sądy miały wypowiadać się w pierwszej kolejności i wydawać postanowienia, to łatwo wyobrazić sobie, jak to wydłuży proces ze względu na możliwe olbrzymie ilości zgłoszeń" - twierdzi Ministerstwo. To argument prawdziwy: faktycznie, system sądownictwa nie działa ekspresowo, a w porównaniu do cyklu życia treści w internecie są to lata świetlne. Wszyscy chcielibyśmy, żeby sądy działały szybciej, sprawniej, nie tylko w sprawach dotyczących naruszeń dóbr osobistych czy własności intelektualnej. Tyle że nadanie prezesowi UKE uprawnień do cenzurowania internetu nie wydaje się być rozwiązaniem tego problemu.
Prawo nie powinno budzić aż takich kontrowersji
Ministerstwo w swojej argumentacji wskazuje również, że "obecnie to sama platforma (np. Facebook) i ludzie tam zatrudnieni decydują kiedy i czy w ogóle cokolwiek zostanie moderowane". Niezależny urząd zaś - czyli UKE - "ma stworzyć strukturę, która będzie tym zarządzała i nie zostawi wszystkiego w rękach zagranicznych platform".
Z kolei minister cyfryzacji Krzysztof Gawkowski twierdzi, że "to prawo jest w Polsce potrzebne, żeby lepiej chronić obywateli przed hejtem, nienawiścią, przed niszczeniem ich zdrowia psychicznego". - Nigdy nie będzie to się odbywać kosztem wolności słowa - zapewnił wicepremier.
W tych dwóch argumentach widzę kluczowy problem. Otóż, ministerstwo - chcąc wykonać zapewne potrzebny krok do wdrożenia DSA i ucywilizowania moderacji treści w sieci, czyli np. ukrócenia samowolki big-techów - sięgnęło po najszybsze z punktu widzenia tworzenia projektu rozwiązanie, planując oddanie tak dużej władzy w ręce prezesa UKE.
Chcę wierzyć, że minister Gawkowski i jego resort mają dobre intencje - nie kwestionuję tego. Ale jaką gwarancję ministerstwo może dzisiaj dać, że kolejny rząd nie będzie nadużywał tego mechanizmu? Czy naprawdę nie dało się przemyśleć tej kwestii, zorganizować kolejnych konsultacji, zaprosić do nich odpowiednich instytucji, stworzyć rozwiązania transparentnego i z "bezpiecznikami", pod odpowiednią kontrolą?
Dopisek po konsultacjach
I tym samym dochodzimy do ostatniego elementu tej układanki, czyli konsultacji. "DGP" twierdzi, że opisywanego mechanizmu nie było w wersjach nowelizacji konsultowanych w styczniu 2024 r., ani w projekcie przedstawionym do konsultacji w marcu 2024 r. Ergo: dodano tę procedurę już po wszystkim. Ministerstwo odpowiada na to, że "projekt ustawy konsultowany był kilkukrotnie". Nigdzie nie zaprzecza jednak, że rzeczony mechanizm został dodany projektu już po konsultacjach.
Resort stwierdza wręcz, że "to właśnie w wyniku zgłoszonych uwag przez stronę społeczną i przeprowadzeniu szczegółowych analiz oraz konsultacji stwierdzono, że w polskim prawie brakuje podstawy prawnej, która umożliwiałaby składanie wniosków o wydanie nakazu blokowania nielegalnej treści. W związku z tym uznano, że konieczne jest uregulowanie procedur wydawania nakazów w projekcie ustawy" - pisze MC.
Apeluję więc, by resort Krzysztofa Gawkowskiego jasno wskazał uwagi z konsultacji, które skłoniły ministerstwo do wprowadzenia takiej, a nie innej procedury. Poza tym, ministerstwo musiało wiedzieć, że mechanizm ten wywoła skrajne emocje, a jednak dalej procedowało projekt.
MC twierdzi, że "bez odpowiednich przepisów w projekcie ustawy ochrona prawna polskich obywateli byłaby słabsza niż w innych krajach Unii Europejskiej". Tym bardziej więc rząd powinien stworzyć odpowiednie przepisy, które nie będą budzić kontrowersji i wywoływać wątpliwości co do potencjalnych nadużyć. Przyznanie jednemu urzędnikowi tak dużej władzy w kwestii cenzurowania treści w internecie problemu nie rozwiązuje. I naprawdę trudno jest uwierzyć, że nie dało się tego zrobić inaczej.
Michał Wąsowski, zastępca szefa redakcji Money.pl