- Pierwszy lockdown przyprawiał mnie o myśli samobójcze, bo dopiero otworzyliśmy biznes. Nie stać nas było wtedy na opłacenie rachunków za prąd czy mieszkanie - opowiada pani Jolanta, Polka mieszkająca w Czechach od 3 lat.
Pani Jolanta wraz z mężem założyła swoją restaurację w czeskiej miejscowości Ołomuniec. Biznes się kręcił, póki nie pojawił się koronawirus - wraz z nim pierwsze ograniczenia, a później lockdown. Sytuacja jednak częściowo się ustabilizowała po zniesieniu obostrzeń, wszystko powoli zaczynało wracać do normy.
Do czasu. Wrzesień dla Czech, jak i dla wielu europejskich państw, jest miesiącem nagłego przyrostu zakażonych. Pierwszym progiem, który przekroczyli nasi południowi sąsiedzi, było ponad 1000 osób zakażonych koronawirusem w ciągu dnia. Ponad tydzień później, bo 17 września, liczba ta wyniosła rekordowe… 3128 osób.
- Pech chciał, że wirus wrócił ze zdwojoną siłą. Wierzyliśmy, że udało się go opanować, no ale niestety nie. Mam syna w szkole podstawowej i boję się, że gdy rząd zdecyduje się zamknąć szkoły, nie będę mogła pracować, tylko będę musiała z nim zostać w domu. Żyjemy z dnia na dzień, nie stać nas na zwiększenie liczby pracowników, a zasiłek jest niski - mówi pani Jolanta.
Według pani Jolanty drugi lockdown jest nieuchronny. - Niby rząd robi wszystko, by do tego nie dopuścić, ale widzimy wszyscy, co się dzieje - mówi.
"Boję się, że nas zamkną. Jest nas w mieszkaniu... 10"
Maja, studentka trzeciego roku politologii na Uniwersytecie Warszawskim, od początku września przebywa w Madrycie w ramach wymiany studenckiej Erasmus. Zajęcia na uczelni ma w trybie mieszanym.
- Nie boję się ponownego lockdownu. Ale obawiam się, że zamkną mi uniwersytet i będę zmuszona mieć wszystkie zajęcia zdalnie - mówi studentka.
Hiszpania jest jednym z krajów, który oberwał od koronawirusa najbardziej. W marcu maksymalna liczba zakażonych osób w ciągu dnia przekraczała 9 tys. Wciąż mamy w pamięci obrazy, które napływały wtedy z hiszpańskich mediów o krytycznej sytuacji na Półwyspie Iberyjskim.
Od lipca znowu jest trend wzrostowy. Na tyle duży, że 18 września odnotowano w kraju absolutny rekord - 14 389 osób zakażonych w ciągu dnia.
- Boję się też, że któraś z moich współlokatorek złapie wirusa lub będzie musiała udać się na kwarantannę i przez to wszystkie nas zamkną, a jest nas w mieszkaniu…10 - mówi Maja. - A mieszkańcy Hiszpanii? Chyba nauczyli się żyć z wirusem. Wiedzą, że nie mogą sobie pozwolić na kolejny lockdown. Większość sumiennie stosuje się do ograniczeń - dodaje.
Maja opowiada, że w Madrycie jest pełno pozamykanych barów czy sklepów, w wielu miejscach widać tabliczki z napisem "likwidacja" lub "wyprzedaż".
- Ostatnio zamknięto 37 obszarów Madrytu, całkowicie wyłączono je z użytku. Ludzie mieszkający w tej dzielnicy nie mogą jej opuścić. Bary i sklepy zamykane są tam o 22. W pozostałych dzielnicach bary zamykają o 1 - opowiada dalej studentka.
Na ten moment Maja nie planuje powrotu do Polski, jednak - jak mówi - wszystko może się zmienić. - Dopóki mogę poruszać się po mieście, zostaję. Gdyby jednak plotki o zamknięciu Madrytu okazały się prawdziwe… będę zastanawiać się nad powrotem - dodaje.
Albo lockdown, albo "circuit breaker"
Wielka Brytania notuje dzienny przyrost zakażeń koronawirusem na poziomie 6 tys. Coraz więcej osób jest hospitalizowanych i ludzie obawiają się zamknięcia w domach.
- Raczej spodziewam się lockdownu - mówi Ania. Dziewczyna Studiuje w Północnej Anglii - w rejonie, w którym odnotowuje się największą dzienną liczbę zakażonych koronawirusem. Z tego powodu wprowadzono tam specjalne ograniczenia. Bary otwarte są do 22, a spotykanie się dozwolone jest tylko z osobami ze swojego gospodarstwa domowego.
- W zasadzie od początku przewidywałam, że mogą nas zamknąć. Myślę, że teraz uniwersytet i inne instytucje są zdecydowanie lepiej przygotowane, więc raczej podchodzę do tego na spokojnie. Wraz z moimi znajomymi obstawiamy, że w grę wchodzi albo lockdown, albo "circuit breaker" - opowiada studentka.
Czym jest wspomniany "circuit breaker"? Jest to "mały lockdown". Rząd brytyjski nie przedstawił jeszcze dokładnej koncepcji tego pomysłu, jednak w grę wchodzi zamknięcie barów, kin, restauracji i innych miejsc na dwa tygodnie.
- Bardzo frustrujące jest i było to, że sytuacja tutaj jest mocno dynamiczna - praktycznie z dnia na dzień premier może ogłosić nowe zasady - mówi Ania. - Ale mimo wszystko nie planuję powrotu do Polski. Gdybym zachorowała tutaj, nie narażę rodziców i dziadków, którzy są w grupie ryzyka.