W niedzielę w całej Polsce centrale ratownictwa medycznego przyjęły 19 737 zgłoszeń. Karetki wyjechały do 9735 z nich. To o ok. o połowę więcej niż przeciętnie miało to miejsce przed pandemią. Wtedy średnio wyjazdów było ok. 5100.
Wzrost interwencji zespołów ratownictwa medycznego (ZRM) widoczny jest też w poszczególnych województwach. W dolnośląskim w ostatni piątek 26 marca karetki wyjeżdżały 953 razy, 26 marca w 2020 r. wyjazdów było 648 - wzrost o 47 proc.
Sytuacja jest na tyle poważna, że wojewoda dolnośląski Jarosław Obremski zaapelował do mieszkańców o wzywanie ratowników wyłącznie w sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia.
Wzrost obłożenia karetek na Dolnym Śląsku i tak nie jest rekordowo wysoki. W woj. mazowieckim w piątek 26 marca karetki wyjechały 1421 a tego samego dnia w 2020 r. 929 - wzrost o blisko 53 proc. Podobne różnice występują w innych polskich regionach.
Co niezwykle istotne, przed pandemią prawie 70 procent wyjazdów karetek nie mieściło się w kategorii stanów bezpośredniego zagrożenia życia. Dziś, niestety może być gorzej. Dlaczego? Jakiekolwiek objawy podobne do COVID-19 kojarzymy z wirusem i wybieramy numer 112.
Nie mamy danych dotyczących ostatecznej kwalifikacji zgłoszenia, ale już procent "odsiewanych" telefonicznie zgłoszeń jest wysoki. To też widać w statystykach. W piątek w Warszawie zgłoszeń było 3327, a karetki wyjechały 1421 razy. Zatem do wyjazdu zakwalifikowało się 42 proc. zgłoszeń. Na Dolnym Śląsku zgłoszeń było 2061, a wyjazdów 953 - odrzucono więc 54 proc. zgłoszeń telefonicznych.
Niestety takie liczby oznaczają, że dzwoniącymi z lekkimi przypadkami to jeden z problemów, poważniejszym może być zbyt mała liczba karetek. W tej kwestii zmian szybko nie będzie.
Nowe karetki?
Niestety nie uda nam się zwiększyć liczby karetek w szybkim czasie. Z końcem roku 2020 w Polsce mieliśmy 1589 ZRM. To liczba karetek wraz z kompletnymi zespołami medyków, w tym zespoły funkcjonujące sezonowo. O ile udało się zwiększyć tę bazę przed trzecią falą
Jak poinformowało nas MZ - dokładnie o... 5, do 1594 ZRM. Jedyne zatem co możemy zrobić, to potraktować poważnie apel wojewody Obremskiego.
- Pracowałem na oddziale ratownictwa medycznego ponad 20 lat. W tym aspekcie moje obserwacje są zasmucające. Spora grupa pacjentów dzwoni, świadomie omijając lekarza rodzinnego. Od razu dzwoni po karetkę, by dostać skierowanie na badania, lub nawet z miejsca mieć zrealizowane - mówi dr Michał Sutkowski, prodziekan Wydziału Medycznego Uczelni Łazarskiego i rzecznik Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce.
Kolejna grupa zajmująca tylko czas operatorom ratownictwa medycznego dzwoni z błahymi kwestiami.
"Czekać aż ktoś umrze"
- Nawet nie zamierzają wyjść z domu, czy zadzwonić na teleporadę. Nie chcą czynić żadnego wysiłku, wychodzą z założenia, że karetka zawiezie ich na SOR, nie będą czekać w kolejce i z miejsca ich tam pod każdym kątem przebadamy. Oczywiście każdy ma prawo zadzwonić, gdy czuje się zagrożony. Jednak nie waham się powiedzieć, że wiele z tych zgłoszeń to zwykłe kombinatorstwo, a na to nie możemy sobie teraz pozwalać. Co przeraża, robimy to jednak nadal - ocenia Sutkowski.
Jak tragiczna jest sytuacja zaświadcza bardzo symboliczne zdjęcie, załączone w poniższym wpisie Jana Śpiewaka na Twitterze.
"Tak wygląda sytuacja w polskich szpitalach. Trzeba czekać na przyjęcie aż ktoś umrze. Zdjęcie dostałem od Tomka – ratownika z Warszawy. Uważajcie na siebie. Przetrwamy pandemię a jak już wszystko się skończy trzeba ten system naprawić. To nigdy więcej nie może tak wyglądać" - pisze Śpiewak.
Ile jest prywatnych karetek? W 2019 r. ratownictwo medyczne upaństwowiono, przez wyrzucenie 135 prywatnych ambulansów z kontraktowania w NFZ. Obecnie nie ma zatem takich statystyk na 2021 r. Co nie oznacza, że prywatne karetki nie są na pierwszej linii frontu walki z pandemią.
Wszystkie ręce na pokład
- Mamy pod opieką 2,2 mln pacjentów i to są też przecież pacjenci systemu publicznego. Zatem, kiedy oni są w naszych karetkach, nie obciążają systemu publicznej opieki zdrowotnej. Mamy 14 karetek w trzech miastach. Tylko w Warszawie realizujemy ponad 1000 interwencji miesięcznie - mówi money.pl Maciej Pająk ratownik medyczny i koordynator tych służb w grupie Lux Med.
Od początku marca, około 80 proc. wszystkich wyjazdów karetek grupy to interwencje do pacjentów z podejrzeniem zakażenia lub stwierdzonym zachorowaniem na COVID 19.
O liczbę ambulansów zapytaliśmy też Medicover. Jednak firma "decyzją zarządu na ten moment nie komunikuje zaangażowanie w sprawę walki z COVID, włączając w to ratownictwo".
- W pandemii rzuciliśmy do walki wszystko, co mamy, cały sprzęt i ludzi. Wozimy pacjentów do tych samych szpitali i też jeździmy po 100 km, by znaleźć dla nich miejsce. Jesteśmy prywatni do momentu, kiedy nie podejmiemy pacjenta. Potem obowiązują nas te same procedury. Mamy tego samego koordynatora, co zespoły publicznej służby zdrowia - mówi Pająk.
Jak zauważa, mimo słów premiera o braku zaangażowania prywatnej służby zdrowia, nie ma dziś podziału na "prywatnych" i "państwowych" ratowników.
Na ratownictwie się nie zarabia
- W kolejce do szpitali nie mamy barw, pożyczamy sobie z kolegami z innych karetek tlen, kiedy zajdzie taka potrzeba. Większość z nas – z konieczności - pracuje w obu systemach i jeszcze dodatkowo w szpitalach covidowych - mówi ratownik medyczny.
Co ważne, dla prywatnej służby zdrowia ZRM nie są związane z żadnym zarobkiem.
- Ok. 3,5 tys. zł to koszt utrzymania zespołu ratownictwa wraz z samochodem i paliwem przez całą dobę. Podobne pieniądze płaci też fundusz w państwowym systemie. To nie jest dla nas biznes, to uzupełnienie naszej oferty. Na ratownictwie medycznym się nie zarabia. Nie spotkałem się z żadną publikacją potwierdzającą, że na tym da się zarobić. To niemożliwe - mówi Pająk.
Ratownik, obserwując obciążenie systemu, nie boi się powiedzieć, że wygląda to jak wojna. Brakuje sił i środków. Jednak po sobie i kolegach widzi, że dostosowują się do tej ekstremalnie trudnej sytuacji i pracy ponad siły.
- Próbujemy sobie to jakoś racjonalizować, ale widok 40-latka, który patrzy z przerażeniem, kiedy zdejmuje mu maskę tlenową, nie może oddychać i pyta, czy przeżyje. To gdzieś w człowieku zostaje, bo ja mu mogę powiedzieć tylko, że nie wiem. Dopiero po kryzysie dowiemy się, jak bardzo nas to wypaliło. Myślę, że z zawodu odejdzie masa ludzi. Adrenalina opadnie, zacznie się myślenia i to wszystko z nas powyłazi - ocenia Maciej Pająk.