Szwecja, Węgry, Szwajcaria, Holandia i Portugalia - to w tej chwili te kraje Europy, które wciąż mają wysokie wskaźniki zakażeń. W Szwecji w ciągu ostatniego tygodnia każdy dzień przyniósł średnio po 56 zakażeń na każde 100 tys. mieszkańców. W Holandii było to 40.
Warto przyjrzeć się sytuacji w Szwecji. Dla wielu ten jeden kraj stanowił przez długi czas wzór postępowania z koronawirusem. I to głównie dlatego, że nie zdecydował się na żadne reakcje.
Dziś jednak Szwecja sama walczy z kolejną falą wirusa. I ma o wiele gorsze statystyki niż jej sąsiedzi. Od początku epidemii służby tego kraju wykryły 312 tys. zakażeń i potwierdziły 7,3 tys. zgonów z powodu COVID-19 i chorób współistniejących.
Sąsiadująca Finlandia i Norwegia (łącznie te kraje mają podobną populację, co Szwecja) mają odpowiednio 30 tys. i 40 tys. zakażeń. Liczna zgonów w żadnym nie przekroczyła 500. Dzienne statystyki trudno porównywać, gdyż Szwedzi ich nie podają zbyt regularnie.
O nowych zakażeniach informują ze sporym opóźnieniem, podając dane np. za trzy lub więcej dni. Nie ma jednak wątpliwości, że w ostatnim czasie biją swoje rekordy.
Jeszcze w październiku kolejne raporty tamtejszych władz mówiły o 1-2 tys. zakażeń każdego dnia. Z kolei 8 grudnia Szwecja poinformowała o blisko 18 tys. nowych infekcji wykrytych w ciągu czterech dni. Średnio zatem każdy dzień przynosi w tej chwili około 5 tys. infekcji. A wspomniana już ruchoma średnia z tygodnia wskazuje na 56 zakażeń na 100 tys. mieszkańców każdego dnia.
W Finlandii i Norwegii to pięć razy mniej.
Szwecja - w porównaniu do sporej części Europy - wciąż nie zdecydowała się na znaczne restrykcje. Dopiero od kilku dni uczniowie szkół średnich nie uczęszczają na zajęcia, a lekcje odbywają się w całości zdalnie.
Pod koniec listopada w Szwecji pojawiły się ograniczenia zgromadzeń (na niewielkiej przestrzeni może przebywać maksymalnie 8 osób).
Jedną z obowiązujących zasad jest zakaz serwowania alkoholu po godzinie 22 w restauracjach i knajpach. A warto wziąć pod uwagę fakt, że w Szwecji od lat dostęp do alkoholu jest utrudniony, bo jest sprzedawany wyłącznie w państwowych sklepach.
Największą różnicę stanowi jednak obowiązek zasłaniania ust i nosa. W Szwecji takiego w ogóle nie ma.
Nie jest jednak tak, że problemu nie ma. W Sztokholmie (i całym regionie wokół jednego z największych miast) zaczyna brakować miejsca dla chorych. Oddziały intensywnej terapii są zapełnione w niemal 100 proc. W połowie tygodnia władze miasta informowały o 95 proc. zajętych łóżek dla osób z COVID-19. Przepełnione są też zwykłe oddziały szpitalne. W efekcie rząd Szwecji zdecydował się na przesunięcia personelu medycznego.
Czytaj także: Brexit. Boris Johnson każe się Brytyjczykom przygotować na to, że umowy z UE nie będzie
- Obcy, którego zakazisz, może bardzo zachorować. Przyjaciel, którego zakażesz, może wymagać pomocy. Dziadek, którego zakazisz, może umrzeć - mówił premier Szwecji Stefan Löfven w niedawnym orędziu do narodu. Podczas ostatnich konferencji prasowych prosił, by podczas świąt Bożego Narodzenia nie organizować dużych imprez rodzinnych.
W Europie jest jeszcze jeden kraj, który wyjątkowo mocno - i długo - zmaga się z kolejną falą wirusa. I są to Niemcy.
We Włoszech, Hiszpanii, Francji i Polsce widać spadki zakażeń w ostatnich dniach. W Niemczech jest zupełnie odwrotnie. Właśnie padł rekord niemal 30 tys. infekcji w ciągu zaledwie jednego dnia. W efekcie niemal wszystkie niemieckie dzienniki pytają o to, jak będzie wyglądał "lockdown", czyli zamknięcie gospodarki.
Kanclerz Angela Merkel musiała bronić w Bundestagu swoich decyzji. Mówiła, że z głębi serca jest jej przykro, że część miejsc - w tym i biznesów - musi być w tej chwili zamknięta. Jak jednak podkreśliła, kilkaset zgonów każdego dnia to zbyt duża ofiara i nie można w tej chwili luzować obostrzeń. Zwróciła się również bezpośrednio do Niemców.
Zauważyła, że zbyt dużo kontaktów społecznych dziś spowoduje dramat tysięcy rodzin na chwilę po świętach - gdy starsi rodzice i dziadkowie po prostu będą chorować. - To mogą być ostatnie święta z nimi - ostrzegała. I podkreśliła, że jeżeli Niemcy i niemiecki rząd tego nie upilnują, to poniosą porażkę.
Emocjonalne - jak na Angelę Merkel - wystąpienie zbiega się w czasie z dyskusją o kolejnych obostrzeniach.
I tak np. władze Berlina rozważają zamknięcie części sklepów jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Mały lockdown miasta mógłby potrwać aż do 10 stycznia. Decyzje zapadną we wtorek, w przyszłym tygodniu. A wszystko to przez przepełnione oddziały w berlińskich szpitalach. Tu również zaczyna brakować miejsc i personelu.
Berlin nie jest jedynym krajem związkowym, który rozważa mocniejsze restrykcje. Są też takie, które już je wprowadzają.
Jak zauważa Deutsche Welle, takie pojawią też w Saksonii. Od najbliższego poniedziałku będą tam zamknięte szkoły, przedszkola i część sklepów. W Bawarii niektóre miejscowości wprowadzają zakaz wychodzenia z domu (gdy służby wykryją tam większe ogniska wirusa). Na sobotę i niedzielę zaplanowane są rozmowy kanclerz z premierami poszczególnych krajów związkowych. Tematem będą oczywiście nowe restrykcje i wspólne ich egzekwowanie.