Ponad 70 tys. infekcji w ciągu ostatnich 7 dni - tak wygląda sytuacja epidemiczna Polski. O ile wiosenną falę mogliśmy uznać za wyraźnie lżejszą niż w innych europejskich krajach, o tyle jesienna uderzyła już z pełną siłą. I w kilku wypadkach jest w Polsce o wiele mocniejsza niż na Zachodzie.
70 tys. wykrytych infekcji w ciągu tygodnia to 1866 przypadków na każdy milion mieszkańców.
Skąd takie przeliczenie? Pozwala najlepiej porównywać sytuację międzynarodową. Nie każdy kraj ma taką samą liczbę mieszkańców, więc trudno porównywać wyniki np. USA, Niemiec i Polski. Tak można lepiej zobrazować, ile przypadków wykrytego wirusa jest realnie w społeczeństwie.
Jeżeli zachowamy tempo zakażeń z ostatniego tygodnia (średnia wynosi 9,2 tys. dziennie) to do końca roku na liczniku pojawi się aż 638 tys. zakażeń. Do końca marca będzie to 1,2 mln infekcji.
Od czwartku cała Polska jest dla Niemiec strefą zagrożenia. I nie powinno nas to dziwić. W Niemczech w ciągu ostatniego tygodnia pojawiło się 54 tys. infekcji. W przeliczeniu na każdy milion mieszkańców daje to 659 infekcji. To wynik niemal trzy razy lepszy niż u nas.
Nasi zachodni sąsiedzi również mają swoje problemy. Niemcy w ostatnich dniach biją rekordy zakażeń. Mają jednak dzienne wyniki niższe niż Polska, a przecież są większym krajem i jednocześnie o wiele więcej testują.
Lothar Wieler, prezes Instytutu im. Roberta Kocha (to główny organ doradczy i decyzyjny rządu Angeli Merkel w sprawie COVID-19), wciąż przekonuje, że drugą falę wirusa w Niemczech można zatrzymać. Zwraca jednak uwagę, że już w wielu miejscach możliwości śledzenia wirusa po prostu się skończyły. Roznosi się w sposób niekontrolowany.
Powyższe dane to tylko podsumowanie ostatniego czasu. Od początku epidemii to wciąż Niemcy mają więcej wykrytych przypadków. Do dziś potwierdzili 404 tys. infekcji, Polska - 228 tys.
Po przeliczeniu wykrytych zakażeń na milion mieszkańców znów zobaczymy jednak, że liczby nie są po naszej stronie. Niemcy mają wykryte 5 zakażeń na każdy milion obywateli, Polska niemal 6. Wyraźnie wypadamy lepiej w statystykach dotyczących zgonów. W Niemczech z powodu wirusa życie straciło 10 tys. osób. W Polsce 4 tys.
I znów trzeba powiedzieć "ale". W ciągu tygodnia w Polsce umarło 771 osób. W Niemczech ubiegły tydzień to zaledwie 220 zgonów. W ostatnim czasie niemieckie gazety wiele miejsca poświęcają sytuacji w Polsce.
Jednocześnie piszą, że Angela Merkel miała rację. I tak "Frankfurter Allgemeine Zeitung" przypomina na przykład słowa kanclerz sprzed kilku tygodni, gdy podkreślała, że ignorancja może skończyć się 20 tys. infekcji każdego dnia w okolicach świąt Bożego Narodzenia. I Niemcy cały czas są na ścieżce wzrostu.
Czytaj także: Cała Polska czerwoną strefą. Rząd ogłasza restrykcje
Z kolei dziennik "Märkische Oderzeitung" przypominał, że na zakupy do Polski jeździć już nie będzie można. Dziennik dorzuca, że czasy tankowania i tańszego kupowania dla mieszkańców regionów przygranicznych się kończą. Powracający z Polski będą musieli przechodzić kwarantannę lub przedstawiać negatywny wynik testu na wirusa.
Czesi z rekordami, bez lockdownu
Gorąca sytuacja jest również w Czechach. Ten 10-milionowy kraj w ciągu tygodnia (od piątku do piątku) wykrył 74 tys. zakażeń. W przeliczeniu na milion mieszkańców to aż 6927 przypadków.
Efekt? Czesi kolejny raz dokręcają śrubę obostrzeń. Wychodzić z domu mogą tylko w celach zawodowych lub zrobić zakupy. Hotele mogą przyjmować tylko tych gości, którzy podróżują w celach służbowych. Można za to wyjść do lasu i parku. Ale jak podkreślają czeskie media, wychodzenie na zewnątrz w zasadzie powoli traci sens. Restauracje, bary i gospody też są wyłączone z użycia.
Co ciekawe, władze Czech nie chcą wciąż mówić o lockdownie. Przekonują, że taki pojawi się tylko wtedy, gdy włączona pozostanie jedynie infrastruktura krytyczna, a stanie przemysł. Lockdownem według władz byłaby sytuacja, gdy mieszkańcy kraju nie mogli wychodzić z domu. A mogą.
Ostra reakcja Słowacji
Częściowy zakaz wychodzenia z domu zaczął za to funkcjonować na Słowacji. Normalnie funkcjonują w tym kraju wyłącznie przedszkola i żłobki. Uczniowie szkół podstawowych zostali wysłani na naukę zdalną, która potrwa przez pięć tygodni.
Tuż przy polskiej granicy zaczynają się za to pierwsze masowe testy mieszkańców Słowacji. W piątek, sobotę i niedzielę będą trwały takie badania np. w Dolnym Kubinie, Twardoszynie i Namiestowie na Orawie. W tych miejscach wyniki zakażeń w ostatnim czasie szybowały. I dlatego te miejsca na liście do sprawdzenia są jako pierwsze.
I tu warto się zatrzymać. W tych miejscach wprowadzono zakaz wychodzenia z domu – i jest on powiązany z przeprowadzanymi badaniami. Dla tych osób, które nie poddadzą się badaniom na obecność wirusa zarezerwowano tylko kilka godzin. I to w środku nocy. Mogą oni opuszczać miejsce zamieszkania w godzinach od 1 do 5 nad ranem.
W ciągu dnia mogą wyjść po zakupy, do pracy lub… na pogrzeb. Ci, którzy będą mieć wynik negatywny mogą za to odprowadzać dzieci do szkoły, chodzić do banku, czy pójść do parku lub lasu.
W ciągu tygodnia na Słowacji służby wykryły 11 tys. zakażeń. To oznacza 2 tys. infekcji na każdy milion mieszkańców. A to sprawia, że od Słowaków - w kwestiach epidemicznych - dzieli nas już tylko krok.