Finansowe koszty pandemii dla "szarego Kowalskiego" - przynajmniej na razie - mogą wydawać się abstrakcyjne. Przypomnijmy, że ponad pół miliarda złotych według rządu wyniosą koszty samej tylko budowy szpitali tymczasowych.
Ale szpitale to tylko jeden kosztowny element układanki o nazwie "państwo walczy z pandemią COVID-19". Na rachunek co i rusz wskakują nowe pozycje: koszty leczenia pacjentów, testy czy szczepionki. "Koszt zakupu to od 5 do 10 mld zł w zależności od tego, ile jeszcze szczepionek dodatkowo kupimy" – zapowiadał na początku grudnia premier Mateusz Morawiecki.
Wszystko powyższe to ogromne kwoty, ale i tak nic w porównaniu z sumami "wpompowanymi" w zatrzymany przez lockdowny biznes. Łączy koszt wszystkich tzw. tarcz antykryzysowych to 212 mld zł, a obu tarcz finansowych PFR – 95 mld zł.
To wszystko w połączeniu z niepewnymi wpływami do budżetu – wszak wiele biznesów jest zamrożonych, a setki pracodawców funkcjonują dzięki państwowej kroplówce - wpływa na niepewną przyszłość finansów państwa.
Liczony według metodologii unijnej dług sektora instytucji rządowych i samorządowych wyniósł na koniec trzeciego kwartału 2020 roku ponad 1 bilion 307 miliardów złotych. To więcej o prawie 262 miliardy złotych w stosunku do końca 2019 roku.
Z kolei w ustawie budżetowej na 2021 rok przewidziano, że deficyt sektora finansów publicznych (również szacowanego według metodologii UE) wyniesie ok. 6 proc. PKB. Minister finansów, funduszy i polityki regionalnej Tadeusz Kościński powiedział pod koniec grudnia, że deficyt powinien powrócić do poziomu poniżej 3 proc. PKB od 2022 r.
Te wszystkie trudne do zrozumienia wskaźniki i gigantyczne kwoty staną się jednak w końcu mniej abstrakcyjne. Bo podatnikom przyjdzie ten koronakryzys spłacić.
Brak waloryzacji i ukryty podatek
Ekonomiści mówią wprost: skoro budżet ponosi takie koszty walki z pandemią, to prędzej czy później niezbędne będzie wprowadzenie oszczędności.
Dr Sławomir Dudek, główny ekonomista Pracodawców RP, przyznał w rozmowie z money.pl, że w tej kwestii rządowi nie sprzyja kalendarz – rok 2021, a więc rok wciąż kryzysowy, to zły moment na cięcia, zaś w 2023 będą wybory, co oznacza, że raczej nikt nie odważy się na wprowadzenie odważnych reform.
- Konsolidacja rozpocznie się od 2022 r. Zresztą już widać kosztowne politycznie działania, mrożenie wynagrodzeń w budżetówce, nawet deklarację zwolnień oraz wzrost wielu podatków i wprowadzanie nowych. Tu bilans jest niekorzystny dla podatnika - komentuje dr Sławomir Dudek.
- Ostatnio popularnym terminem są tzw. podatki sektorowe: podatek bankowy, od handlu detalicznego, cukrowy, nagle wzrosła radykalnie akcyza na alkohol i papierosy, opłata od „foliówek”, opłata od plastiku. Rząd będzie szukał takich podatków sektorowych, gdzie można znaleźć jakieś uzasadnienie zdrowotne lub antagonizować pewne grupy. Banki albo wielkie sieci detaliczne „siedzą na pieniądzach" - można je obciążyć. Przeciętny obywatel nie wie, że na końcu to się odbija w inflacji, wyższych opłatach - dodaje.
- Te cięcia mogą mieć nietypowy charakter. Można np. ograniczyć waloryzację rent i emerytur. Wówczas zaoszczędzone pieniądze dałoby się przeznaczyć na 13. i 14. emeryturę. Braku waloryzacji nikt nie zauważy, a przy dodatkowych świadczeniach pojawi się narracja, w której rząd coś dał - komentuje dr Antoni Kolek, prezes Instytutu Emerytalnego.
- Ponadto brak waloryzacji przy innych świadczeniach to sposób na szukanie oszczędności. 500+ jest tego jaskrawym przykładem. W tym roku będziemy mieli wysoką inflację. Dla rządu to ukryty podatek. Zapłacimy wyższe ceny, do których zostanie doliczony podatek VAT, który trafi do budżetu. Uregulowanie finansów publicznych nie będzie miało formy prostych cięć, ale będzie miało raczej charakter księgowy – dodaje.
Tymczasem świadczenie 500+, jak pisaliśmy w money.pl, jest warte coraz mniej. Z uwagi na galopujący wzrost cen (Polska jest tu unijnym liderem) dziś rządowa pomoc jest realnie warta ok. 450 zł. Oznacza to, że w ciągu czterech lat od wprowadzenia programu, inflacja "przejadła" 50 zł. Jak zauważył analityk money.pl Damian Słomski, jeśli nie będzie waloryzacji świadczenia, a obecne tempo podwyżek zostanie utrzymane, za 10 lat będzie mowa o świadczeniu "338+".
Co innego dzieje się w Niemczech. Tam – dla kontrastu – świadczenie rodzinne, czyli Kindergeld, zostało podniesione do rekordowego poziomu. Zasiłek wzrósł od tego roku o 15 euro miesięcznie na jedno dziecko. Dla rodziny z dwójką dzieci oznacza to dodatkowe 360 euro rocznie. Rząd Angeli Merkel zafundował obywatelom największy wzrost tego świadczenia od 2010 roku.
W Polsce tymczasem nie brakuje głosów, które nawołują do całkowitej rezygnacji z 500+. Niedawno w wywiadzie dla money.pl o braku skuteczności tego świadczenia wspominał dr Kazimierz Sedlak.
- W Polsce jest przestrzeń na waloryzację świadczenia na takiej samej zasadzie, jak to było w Niemczech jednak nie spodziewamy się takiej decyzji. Warto zauważyć, że obecne wydatki na świadczenia rodzinne i na dzieci wynoszą około 2,5 proc. PKB. Są one zbliżone do średniej państw UE (2,2 proc.). Wciąż nie osiągamy poziomu Niemiec (3,3 proc. PKB), jednak według bieżących deklaracji jego osiągnięcie nie stanowi priorytetu rządu w nadchodzących latach – komentuje ekspert Polskiego Instytutu Ekonomicznego, Jakub Rybacki.
Jak dodaje, z kolei pójście w drugą stronę, czyli obniżenie wysokości świadczeń, w ogóle nie wchodzi w grę. - Programy zostały utrzymane w apogeum kryzysu i nie spodziewamy się, aby w kolejnych latach zaszły zmiany - także z uwagi na czynniki o charakterze politycznym – wyjaśnia ekspert.
Bieżące prognozy makroekonomiczne wskazują, że gospodarki Unii Europejskiej będą miały problem ze skonsolidowaniem finansów publicznych nawet po 2022 roku – prognozowany deficyt dla Polski czy Niemiec jest blisko unijnemu progowi 3 proc. PKB, jednak wiele wskazuje na to, że takie wartości nie zostaną osiągnięte w przypadku krajów południowych np. Włoch czy Hiszpanii.