Gdyby popatrzeć jedynie na suche dane z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, wydawałoby się, że epidemię koronawirusa mamy w Polsce już za sobą. Ze statystyk ZUS wynika, że szczyt zachorowań przeszliśmy w marcu. Wówczas do ZUS napłynęło aż 3,2 mln zwolnień lekarskich (część tej puli to była opieka nad chorym dzieckiem). To rekord i wzrost aż o 36 proc. w stosunku do lutego. W kwietniu nastąpiło jednak ostre "hamowanie chorowania". Lekarze wystawili "tylko" 1,9 mln zaświadczeń. Jak to wyjaśnić, skoro zakażonych koronawirusem oraz chorych na inne choroby przybywa?
Strach o zdrowie i pracę
W pierwszej fazie epidemii, kiedy panował chaos organizacyjny, zamykano szkoły i przedszkola oraz wszystkie zakłady pracy, wiele osób brało L4, bo nie miało innego wyjścia. Polacy bali się nowego wirusa, wielu wróciło z zagranicy i musiało przejść obowiązkową kwarantannę. Sytuacja zmieniła się radykalnie w kwietniu, kiedy rząd wprowadził pierwsze tarcze antykryzysowe, a w nich dodatkowy zasiłek opiekuńczy oraz postojowe czy dopłaty do wynagrodzeń.
Polacy przestali się tak bardzo bać koronawawirusa, a zaczęli bardziej obawiać się utraty pracy lub części zarobków. Jak przyznają zgodnie związkowcy ze wszystkich organizacji związkowych: absencje chorobowe mogą mieć istotny wpływ na utrzymanie posady. - Ludzie zrozumieli, że rynek pracownika się właśnie skończył i że pracodawcy przejęli pałeczkę, dyktują swoje warunki - dodaje z kolei prof. Paweł Wojciechowski, główny ekonomista ZUS.
Co będzie dalej?
Według prof. Wojciechowskiego dane o zwolnieniach lekarskich z kwietnia są tymi właściwymi, które pokazują, ile osób faktycznie chorowało. Marcowe dane były zaburzone skokowym wzrostem liczby zwolnień z powodu opieki nad dziećmi.
Przez pewien czas wydawało się, że pożar na rynku pracy został opanowany, ale wybuchł następny. Wielu pracodawców nie zostało objętych pomocą lub też ich branże nadal pozostają w zamrożeniu, albo są uzależnione od gospodarek innych państw. Następują kolejne duże zwolnienia. Unijni eksperci szacują, że bezrobocie w Polsce będzie rekordowo wysokie w porównaniu z resztą państw Europy.
Tymczasem nie każdy zwalniany ma po co zgłaszać się do urzędu pracy (poza ubezpieczeniem zdrowotnym, które jest tam za darmo). Na zasiłek, który wynosi obecnie mniej więcej tyle, co minimum egzystencjalne, może liczyć tylko co piąty bezrobotny. Zwalniane osoby uciekają więc znowu na L4. Kalkulacja jest prosta: 80 proc. ostatniego wynagrodzenia z zasiłku chorobowego albo 861,40 zł brutto z pośredniaka.
CZYTAJ TEŻ: Rynek pracy w dołku
Prof. Wojciechowski ma nadzieję, że obiecana przez rząd i prezydenta podwyżka świadczenia dla bezrobotnego do 1200 zł brutto miesięcznie chociaż trochę zmniejszy zainteresowanie ucieczką części osób na zwolnienia lekarskie przed perspektywą bieda zasiłków na bezrobociu.
Pracodawcy nie znają granic?
Zdaniem Piotra Szumlewicza, przewodniczącego związku zawodowego Związkowa Alternatywa epidemia koronawirusa i wywołany nią kryzys stały się dla pracodawców dobrym argumentem do wprowadzenia zwyczajów rodem z Dzikiego Zachodu. Przykładowo, w Przedsiębiorstwie Państwowym "Porty Lotnicze” pracownicy otrzymują nagrodę roczną za pracę z wypracowanych wcześniej zysków. W ubiegłym roku była to kwota ponad 15 tys. zł przypadająca na każdego pracownika.
Nagroda była uzależniona od kilku czynników, ale jednym z najważniejszych jest frekwencja. Jeśli pracownik chorował lub z innej przyczyny (np. opiekował się chorym dzieckiem) był nieobecny do 14 dni, potrącenia były niewielkie, lecz jeśli nie było go np. 15 dni i więcej, tracił połowę tej kwoty lub dużo więcej. - Taki system premiowy miał zachęcać pracowników do nieustannej dyspozycyjności. Nawet jeśli ktoś był chory, przychodził, bo nie chciał stracić tych 7 tysięcy złotych - uważa związkowiec.
Nie tylko zysk i słupki
Również Łukasz Rajkowski z Inicjatywy Pracowniczej przy zakładach Volkswagen Poznań potwierdza, że pracownicy dostają premie w wysokości 200 zł miesięcznie ekstra za to, że nie mają ani jednego dnia nieobecności w pracy. Ci, którzy chorowali chociaż jeden dzień, odchodzą z kwitkiem. W fabryce planowane są zwolnienia grupowe. Przez kryzys pracę ma stracić wkrótce 450 osób. - Ludzie się boją teraz chorować - mówi wprost Rajkowski.
Według Pawła Śmigielskiego, dyrektora Wydziału Prawnego OPZZ, regulaminy, które uzależniają wynagrodzenie od absencji chorobowych mogą prowadzić do dyskryminacji. - Człowiek nie decyduje o chorobie, jest od niego niezależna i nie może być za nią karany. Pracodawcy, którzy teraz starają się nadrobić straty wywołane zamrożeniem ich firm muszą zrozumieć, że od słupków i utraconych zysków, ważniejsze jest zdrowie ich podwładnych. Jeśli będą wywierać na pracownikach presję ekonomiczną spowodują, że ludzie będą stawiali się w pracy chorzy. A wtedy starty dla firm mogą być dużo większe - ostrzega związkowiec.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl