Maszyna z prezydentem Dudą na pokładzie opuściła latem 2020 r. zielonogórskie lotnisko tuż po godz. 22, ale próbowano to ukryć - ustalił dziennikarz WP Szymon Jadczak. Czemu to tak istotne? Do godz. 22 port formalnie pracował. Potem na wieży już nie miało prawa być kontrolera - ich czas pracy jest ściśle regulowany.
Załoga samolotu zdecydowała się jednak na wylot - mimo że formalnie nie było już kontroli z ziemi. Ekspert lotniczy w Stowarzyszeniu Inżynierów i Techników Komunikacji RP Grzegorz Brychczyński załamuje ręce i mówi money.pl, że "wielkie katastrofy nic nas nie nauczyły".
- Przypomnę pewną historię. Jest 2010 rok, prezydent Barack Obama wybiera się na pogrzeb polskiej pary prezydenckiej. Jednak na Islandii wybucha wulkan Eyjafjallajökul, a to utrudnia loty na całym kontynencie. Kapitan samolotu melduje prezydentowi, że nie gwarantuje bezpiecznej podróży. Choć silniki Air Force One się już grzeją, lot się nie odbywa - opowiada ekspert.
"Jeszcze trudniej odmawiać VIP-om"
Brychczyński uważa, że w Polsce też piloci powinni być w stanie powiedzieć "nie" VIP-owi. A niekoniecznie są - co pokazuje historia z Zielonej Góry.
- Jest niestety problem w szkoleniu pilotów, w jego komunikacji z załogą. Kapitan powinien być pierwszy po Bogu - uważa Brychczyński.
Czy znalezienie się kilka minut poza formalną kontrolą było faktycznie wielkim zagrożeniem dla prezydenta i pasażerów? Brychczyński uważa, że jak najbardziej.
- W tej okolicy latają przecież awionetki, samoloty sportowe, szybowce. A co, gdyby znalazł się tam F-16? - pyta ekspert.
Dodaje, że asertywność pilotów wobec polityków wcale się nie poprawiła od czasów katastrofy w Smoleńsku. - Wręcz się pogorszyła, a to chociażby ze względu na pandemię. Ostatni rok był dla pilotów niezwykle trudny, wielu straciło pracę. A ci, którzy ją zachowali, obawiają się. Więc teraz jeszcze trudniej odmawiać im VIP-om - uważa, nazywając ten stan rzeczy "skandalicznym".
"Chyba bym chwycił za rogi"
Money.pl rozmawiał również z dwoma doświadczonymi pilotami. Oboje pragnęli zachować anonimowość, ale przyznali, że naginanie przepisów w podobnych sytuacjach się zdarza.
- W lotach rejsowych trudno to sobie wyobrazić. Tam wszystko jest zaplanowane i jak ktoś się spóźni na lot, to jest to po prostu jego problem - opowiada jeden z nich.
Inaczej wygląda sytuacja, gdy samolot przewozi VIP-ów - najważniejszych polityków albo biznesmenów, którzy wynajmują cały samolot.
- Proszę sobie wyobrazić człowieka, który płaci kilkadziesiąt tysięcy euro za lot. Spóźnia się kilka minut i lotnisko jest już formalnie zamknięte. Pilot ma powiedzieć takiej osobie, że ma sobie szukać hotelu, bo nie można wylecieć? W praktyce zdarza się to rzadko - opowiada jeden z pilotów.
Zdajemy więc pytanie, dlaczego tacy piloci ryzykują - zarówno życiem swoim, jak i swoich pasażerów.
- To jak z nieprzestrzeganiem przepisów drogowych. Niby wiemy, że nie powinniśmy tego robić. Ale przecież robi to każdy z nas. Taki wylot porównałbym do jazdy kilkadziesiąt metrów pod prąd osiedlową uliczką o trzeciej w nocy. Jest ryzyko, ale jednak jest ono małe. Wolimy więc pojechać chwilę pod prąd, niż objeżdżać całe osiedle - opowiada doświadczony pilot.
Inny pilot dodaje, że nie zawsze jest tak, że kontroler schodzi z wieży punktualnie o 22. Formalnie go tam być nie może, ale może jeszcze chwilę zostać i opiekować się samolotem - opowiada.
Pytamy jednego z pilotów, czy poleciałby, gdyby był w identycznej sytuacji, co pilotka samolotu prezydenta w Zielonej Górze. - Szczerze? Chyba bym jednak chwycił za rogi [w żargonie lotniczym tak określa się wolanty do sterowania samolotem - red.] - odpowiada.
I dodaje, że wielokrotnie lądował bez kontroli wieży, choć nie było to w Polsce. - Przepisy pozwalają na to np. w USA, gdzie jest mnóstwo małych lotnisk. Pilot może włączyć oświetlenie lotniska ze swojego kokpitu, a nawet kontrolować w ten sposób jego jasność - opowiada.
- Tylko dwie rzeczy zabijają w lotnictwie. Głupota i nieprzestrzeganie przepisów - kontruje Grzegorz Brychczyński.