Na wsi mieszka od urodzenia, czyli od 57 lat. Już jako mały chłopiec pomagał swoim rodzicom, bo - jak mawia - na wsi zawsze jest coś do zrobienia. Mimo tego, że wiedział, jak ciężka jest to praca, w 1986 r. przejął z żoną gospodarstwo.
- Nie mieliśmy planu, by zostać na dłużej na wsi, moja żona Regina nie chciała o tym słyszeć. Pracowała w sanepidzie i nie widziała się w pracy na roli. Mieliśmy wtedy 38 hektarów, trzodę chlewną, krowy i owce. To była typowa gospodarka tamtych czasów, w myśl zasady: trochę wszystkiego - wspomina Jan Zawadzki z Ciemnoszyj.
Krów miał wtedy 15. Mleko w 20-litrowych konwiach młodzi rolnicy dostarczali do zlewni w Ciemnoszyjach. Jak na lata 80. produkowali całkiem sporo mleka, bo ok. 40 tys. litrów rocznie. Pan Jan chciał jednak więcej.
- Już wtedy zacząłem myśleć nad ukierunkowaniem gospodarstwa. Ziemia jakościowo słaba - 5. i 6. klasy. Użytki na podłożu torfowym, plony zbóż mizerne i dlatego coraz częściej zacząłem myśleć o wyspecjalizowaniu się w produkcji mleka. Każde kolejne dziecko, które nam się rodziło, a obecnie mam 5 córek, przybliżało mnie do tej decyzji - mówi Zawadzki.
Rodzice ciągle pomagali, ale im ten pomysł się nie podobał. Zawsze gospodarzyli tak, by mieć trochę tego i owego. Trzoda dostawała pasze treściwe, a krowy jadły niedowartościowane pasze, siano, latem trawy. To też wymagało zmiany.
Wesoły autobus
- Dlatego od jednej krowy miałem wtedy ok. 3 tys. litrów mleka rocznie. Tak karmione po prostu nie mogły dać więcej. Rozmowy z rodzicami były coraz częstsze. Gdzieś w 1987 zaczęliśmy patrzeć szerzej. Pytaliśmy doradców, jak lepiej dbać o bydło i zacząć więcej produkować - mówi Zawadzki.
Rolnik wspomina, że to były dla niego i żony trudne czasy. Wszystkiego brakowało, od słynnego sznurka do snopowiązałek po pasze, paliwo. Praca też była ciężka, nie było maszyn. Warunki życia sprawiały, że na wsi zostawali tylko ci, którzy byli silnie związani z tą pracą i mieli rodzinną więź rolniczą.
Krowy u Zawadzkich stały wtedy na tzw. głębokiej ściółce, obornik usuwało się dwa razy w roku. Jak przyszła zima i trzeba było to zrobić, to było bardzo ciężko. Żona miała dość noszenia 20-kilogramowych konwi z mlekiem, cedzenia mleka przez sito i innych codziennych prac. Dziś nikt już tego nie pamięta, ale stogi siana były na polu, trzeba było je ciągle przywozić.
- Było dużo ciężkiej fizycznej pracy i na okrągło. Dlatego pomyślałem, że to tak dalej nie może wyglądać. Na szczęście miałem zapał, żeby to zmienić - mówi rolnik.
Na początku lat 90. na targach zaczął się pojawiać nowoczesny sprzęt rolniczy oraz do pozyskiwania i przechowywania mleka. W 1990 wsiadł w autobus do Poznania na targi z grupą rolników z Podlasia. Wtedy wszystko się zmieniło.
- Wesoło nam się podróżowało autobusem, ale już na miejscu szukaliśmy rozwiązania problemów w produkcji mleka. Podpisałem wtedy umowę na zakup pierwszej dojarni przewodowej, gdzie instaluje się w oborze rurociąg od stanowisk dojenia do schładzarki i zbiornik z mlekiem. Pamiętam dobrze, że instalacja nazywała się Family Comfort i rzeczywiście oznaczało to znaczącą poprawę warunków pracy - mówi Jan Zawadzki.
Rurociągi mleka
Z całego autokaru oprócz niego także trzech innych producentów mleka zdecydowało się na ten sprzęt. Już w autobusie ustalili, że skoro już jest to tak zmechanizowane, to bez sensu by było, gdyby nadal mleko przelewali do konwi i nosili je do zlewni.
W czwórkę pojechali do Grajewa do prezesa spółdzielni Mlekpol i zaproponowali, by od nich odbierał mleko bezpośrednio z gospodarstwa. Ku ich zaskoczeniu prezes powitał pomysł z radością i tak też się stało.
- Spółdzielnia kupiła samochód do odbioru mleka i zaczęła do nas przyjeżdżać. Całe województwo dziwiło się, jak to możliwe, co to za pomysł dziwaczny, ale szybko okazało się, że to świetnie się sprawdza. Tak zaczęliśmy funkcjonować od 1991 r. Jak już były te rurociągi i odbiór mleka, to zmodernizowałem stare budynki i dokupiłem kolejne 15 krów. W sumie było ich już 30 - wspomina rolnik.
Dzięki lepszym paszom i autokarmnikom krowa dawała już wtedy 6 tys. litrów rocznie, czyli dwa razy więcej niż 4 lata wcześniej. Razem ok. 180 tys. Kolejnym etapem była budowa w 1997 r. nowej obory. Znów rolnik dokupił krowy i zaczął produkcję z 60 sztukami.
- Ludzie zastanawiali się, co ja najlepszego robię, bo czasy ciągle były niepewne. Duże wahania na rynku, kłopoty z finansami, kredytami. Jednak nowa obora była już dla zwierząt wolno stojących, zaczęliśmy doić na hali udojowej i znów przyniosło to zwiększenie wydajności ze sztuki do 8 tys. litrów i w sumie rocznie produkowaliśmy już w tym okresie ok. 480 tys. l - mówi Zawadzki.
Taką produkcję utrzymywał do wejścia do Unii w 2004 r. Jak wspomina, nie wszyscy rolnicy byli przekonani, że to dobry pomysł. On jednak nie miał wątpliwości, bo już przed akcesją wyjeżdżał do kolegów z UE. Oglądał gospodarstwa jako przedstawiciel spółdzielni z Grajewa.
Pionierskie czasy w UE
- Rozmawiałem z rolnikami, podglądałem i robiłem wielkie oczy. Okazało się, że jesteśmy daleko z tyłu, że nawet nie mamy do czego się porównywać i nigdy nie osiągniemy takiego poziomu. Dlatego byłem obiema rękami za wejściem do Wspólnoty i na szczęście większość Polaków również. Bardzo się ucieszyłem z wyników referendum i byłem jednym z pierwszych, którzy korzystali z dobra unijnego - mówi rolnik.
To były pionierskie czasy w wykorzystywaniu unijnych środków. Jak wspomina, wielu rolników nie wierzyło, że mogą otrzymać dofinansowanie z Brukseli. W jego gminie trzeba było rolników namawiać, by spróbowali. Zawadzki składał z kolei wnioski na wszelkie możliwe formy pomocy dla rozwoju gospodarstwa i produkcji mleka.
- Nie policzę, ile w sumie tego było przez te 16 lat. Jednak jak popatrzy się na to, jak kiedyś wyglądała moja gospodarka i teraz, to jest to niebo a ziemia. W 1990 r. miałem 15 krów, 36 hektarów i produkowałem ok. 40 tys. l mleka rocznie. Teraz mam 200 krów, 200 hektarów, 3 nowoczesne roboty udojowe i rocznie sprzedaje 2 mln l mleka.
Dziś już nikt w jego gospodarstwie nie musi iść do obory na dojenie. Jego 5 córek i żona ciągle motywowały go do unowocześniania gospodarstwa. Oczywiście nie byłoby tego rozwoju bez środków unijnych i prężnie działającej spółdzielni.
- Teraz jak patrzę na swoje gospodarstwo i porównuję z tymi, które mają koledzy z Francji, Niemczech, Dani, to widzę, że to ja i inni rolnicy z Polski ich wyprzedziliśmy. Czy jestem bogaty? Mówią, że pieniądze szczęścia nie dają i dopóki ich nie ma za dużo, to jest spokój w rodzinie, a zgoda jest najważniejsza.
Milioner
- Dlatego ciągle inwestuję. Nie jestem już takim rolnikiem jak kiedyś. Dziś organizuję pracę w gospodarstwie i znajduję jeszcze czas na poznawanie nowinek technologicznych oraz wypoczynek - mówi Jan Zawadzki.
Z żoną i dziećmi ma czas na wakacje, wyjazdy i jak mówi, dobre życie. Koszty produkcji oczywiście są olbrzymie, ale jak łatwo policzyć, przychody też są całkiem spore. Po trzech kwartałach 2020 r. średnia cena skupu mleka wyniosła 1,34 zł/l.
Zatem według ostrożnych szacunków sprzedaż mleka gwarantuje Zawadzkiemu około 2,6 mln zł rocznie. W ciągu roku rolnik sprzedaje również około 200 krów mięsnych za ok. 3 tys. zł. za sztukę. To daje kolejne 600 tys. zł przychodu.
Są jeszcze dopłaty bezpośrednie do hektarów z Unii. W 2020 r. jednolita płatność obszarowa wynosi 483,79 zł/ha. To kolejne blisko 100 tys. zł. Są jeszcze dopłaty do produkcji zwierzęcej. W sumie daje to ok. 3,4 mln zł rocznego przychodu.
To potężna suma i olbrzymi skok od 1987 r., kiedy rolnik zdecydował się kontynować dzieło rodziców. Nasz rozmówca hamuje jednak nasz optymizm wynikający z wyliczeń.
- W gospodarstwie mamy nie tylko przychody, ale również koszty. Trzeba opłacić ludzi, energię, paszę, paliwo i na koniec okazuje się, że tych pieniędzy ciągle brakuje. Czas jednak pokazał, że produkując mleko, można mieć też satysfakcję ze swojej pracy i wyników, o czym przekonała się nawet moja żona - podsumowuje Jan Zawadzki.