Całe państwo pracuje na to, aby ceny nad Wisłą przed wyborami nie rosły. Wręcz przeciwnie - mamy mieć wrażenie, że Polska jest samotną wyspą kierowaną przez najlepszy rząd na świecie, który dba o Polaków. Nie ulega on żadnym wpływom, a gospodarką steruje ręcznie, nie wywołując perturbacji, bo wie, jak to robić. Wszystko dla naszego dobra, wszystko dla zasobności naszych portfeli. Pięknie to brzmi, prawda? Niestety, to jedna wielka manipulacja i miraż malowany przez Zjednoczoną Prawicę do wyborów. Po 15 października Polska będzie musiała zapłacić za to rachunek. Niemały.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Orlen i spółka wpływają na inflację, budując miraż niskich cen
Najbardziej spektakularny popis malowania trawy na zielono daje Orlen. W money.pl jako jedni z pierwszych pisaliśmy, że z cenami paliw w Polsce jest coś nie tak. Nasz tekst o zauważonej przez Amerykanów anomalii na stacjach przeczytało ponad milion osób. Rozgorzała ogólnopolska dyskusja, jak to możliwe, że przy lecącym na łeb na szyję złotym (blisko 6-proc. osłabienie wobec dolara w jeden miesiąc) oraz rosnących cenach ropy naftowej (Brent wzrosła z 75 dol. za baryłkę w czerwcu do blisko 95 dol. obecnie), ceny paliw nad Wisłą nie rosną, a wręcz spadają. Odpowiedzią jest polityka. Wyłącznie polityka.
Orlen sztucznie zaniża ceny paliw. Jest to fakt. Gdyby historyczne relacje były zachowane, ceny oleju napędowego mogłyby znaleźć się na poziomie około 7,50 zł za litr. Jest to o ponad 20 proc. więcej od ceny bieżącej. I żeby była jasność, świat zna takie triki. Są sygnały, że we Francji największy operator zamroził ceny na poziomie 1,99 euro/litr, podczas gdy według rynkowych wskazań powinny być one o około 5 proc. wyższe. Jest to jednak 5 proc., a nie 20 proc.
Swoją cegiełkę dołożył także Viktor Orban, mrożąc ceny przed ubiegłorocznymi wyborami tak skutecznie, że w końcu paliwa na stacjach zabrakło, a kiedy przywrócił normalną cenę, wybuchł kryzys gospodarczy. Inflacja powędrowała grubo powyżej 20 proc., skłaniając szefa tamtejszego banku centralnego do otwartej krytyki polityki gospodarczej Fideszu, co wcześniej mu się nie zdarzało.
Inflacja jest siłą dławiona przez rząd. Wszystko do czasu
W Polsce znacznie bliżej nam do Węgier niż do Francuzów. 20 proc. nierynkowej przepaści między tym, co powinno być, a tym co jest, to spora różnica, która wpływa na ogólny poziom inflacji w naszym kraju. mBank wyliczył, że nawet o 1,6 punktu procentowego. Nożyce rozwierają się szczególnie dla wartości inflacji w październiku, gdzie zamiast 8,6 proc. zobaczymy coś bliższego 7 proc. To tempo spadku inflacji (CPI, czyli tej konsumenckiej, z którą mamy do czynienia w sklepach), które będzie zachętą do dalszych cięć stóp procentowych. Ta wartość jest jednak nieprawdziwa. Fałszywa. Przeżarta polityczną potrzebą.
Orlen, zaniżając ceny paliw, według Polityki Insight może korzystać z rezerw interwencyjnych, których zapasu mamy na 90 dni i uruchamiamy je w przypadku klęsk takich, jak np. wojna. Ministerstwo Klimatu zaprzecza, że taki proceder ma miejsce. Niemniej, już pojawiają się głosy, że postępowanie Daniela Obajtka przed wyborami może łamać ustawę o rezerwach strategicznych oraz być de facto działaniem na szkodę spółki. A za to są już prokuratorskie zarzuty.
I tak będziemy się bujać w paliwowych obłokach do 15 października. Choć sam szef Orlenu przestrzegał, że sztuczne zaniżanie cen grozi brakami na przygranicznych stacjach paliwowych, teraz chce działać na korzyść PiS, bo cała jego kariera wisi na PiS. Robi to więc w swoim interesie. Swoich apanaży, swojej pensji i władzy nad największym koncernem w regionie. A z naszych informacji wynika, że Czesi walą drzwiami i oknami na przygraniczne stacje, wykupując całe paliwo. Ruchy Orlenu to więc bomba z opóźnionym zapłonem.
Bądź co bądź, rząd przez najbliższe tygodnie pokaże, że trzyma pieczę nad spadkiem inflacji i dba o nasze kieszenie. Paliwa bowiem wpływają na ceny w całej gospodarce. Im jest taniej na stacjach, tym mniejsze koszty ponoszą przedsiębiorcy.
Nie ma co się jednak oszukiwać. Po wyborach Orlen będzie musiał podnieść ceny do rynkowych stawek, aby przywrócić równowagę na rynku i odbudować zapasy. W kwestii paliw chciałoby się więc powiedzieć: "chwilo trwaj". Podwyżki mogą być gwałtowniejsze i wyższe, niż gdyby Orlen nie wyczyniał politycznych cudów na pylonie.
Co dalej z cenami w kraju? Będziemy musieli za promocje rządu zapłacić
Władza jednak się nie zatrzymuje na paliwach i działa pakietowo. Inflacja ma sztucznie zostać dławiona również poprzez obniżki wsteczne cen energii elektrycznej (to jakieś 0,5 pkt proc. mniej do CPI), czy darmowe leki dla określonych grup pacjentów. Te wszystkie "rządowe promocje" GUS posłusznie wliczy do comiesięcznych danych inflacyjnych. Żeby była jasność, urząd wydał nawet w tej sprawie komunikat. Całe państwo i wszystkie jego urzędy mają pracować na nasz dostatek.
Przymuszone przez premiera Morawieckiego zrobią to też banki. Wakacje kredytowe mają bowiem zostać przedłużone na cały 2024 r., choć rząd wprowadzi kryterium dochodowe. To o tyle ważne, że poluzowanie w tej kwestii to kolejny kamyczek do obaw ekonomistów o ścieżkę wzrostu cen w przyszłym roku.
"Rząd kolejny raz podkłada nogę w walce z inflacją i to w warunkach, kiedy w Polsce dalej, mimo spadku, utrzymuje się wysoka, 10-proc. inflacja bazowa, a OECD zwraca uwagę w swoim najnowszym Economic Outlook na ogólnoświatowe wyzwania z nią związane" - przestrzega Konfederacja Lewiatan.
Musisz czytelniku wiedzieć, że w gospodarce nie ma czegoś takiego jak "darmowy lunch". Nie da się ręcznie sterować procesami gospodarczymi, nie powodując przy tym różnych wybrzuszeń, wynaturzeń i problemów w innych miejscach. I tak ruchy Orlenu już wywołują kłopoty na przykład na rynku hurtowym m.in. diesla. Ceny energii w przyszłym roku pewnie wrócą do normalności. VAT na żywność też trzeba będzie w końcu przywrócić do starych stawek. Wszelkie negatywne efekty PRL-owskiego podejścia Zjednoczonej Prawicy do ekonomii odłożą się w czasie, ale nie znikną.
Polska z najwyższą inflacją w Europie
Zdaniem wielu renomowanych organizacji w 2024 r. Polska może odznaczać się najwyższą inflacją w całej Europie. To realny rachunek, który przyjdzie nam zapłacić. Każdego dnia będzie on zjadał nasze oszczędności, podmywał portfele, zaniżał podwyżki płac.
Goldman Sachs pisał kilka tygodni temu, że bez względu na wyniki wyborów, NBP po głosowaniu Polaków zacznie działać tak, jak należy i nie będzie już tak skory do obniżania stóp. Nie będzie zresztą musiał. Politycznie wypełni już kupon oczekiwań Nowogrodzkiej. Póki co jednak prof. Glapiński musi sprzątać sam po sobie i interweniować słownie w rynek, bo nasza waluta dostaje cios za ciosem i nie może się otrząsnąć po niezrozumiałej obniżce stóp z początku września. Słaby złoty to kolejna cegiełka do wyższej inflacji w przyszłym roku.
Dlatego też nie brakuje ekonomistów, którzy idą jeszcze dalej i wskazują, że wzrost cen może nawet pod koniec kolejnego roku przyspieszyć, co wymusi na RPP podwyżkę kosztu pieniądza nad Wisłą. To wywołałoby kolejny cios w kredytobiorców. I znów znaleźlibyśmy się między młotem a kowadłem. Z jednej strony gnieceni rosnącymi ratami kredytów, z drugiej ciągłymi podwyżkami cen w sklepach.
To jednak przyszłość. Politycy liczą, że nie będziemy sobie nią zawracali głowy. Na razie mamy się cieszyć i podziękować partii władzy za te wszystkie prezenty. Najlepiej przy urnach wyborczych. Gospodarka jednak upomni się o swoje i przyśle nam za to fakturę. Dostanie ją każdy z nas bez wyjątku. Nadejdzie zaraz po 15 października.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl