Czym jest współczynnik śmiertelności? To liczba osób, które zmarły na Covid-19 podzielona przez wszystkie osoby, u których wykryto koronawirusa.
Jeśli zatem na COVID-19 zmarło 10 osób, a pozytywny wynik testu otrzymało 100 osób, wówczas współczynnik śmiertelności (z ang. CFR, czyli case fatality rate) wynosi 10 proc.
Zanim porównamy Polskę z innymi krajami, warto dowiedzieć się, o czym mówi ten współczynnik i jakie ma ograniczenia. Jak widać na wykresie poniżej, współczynnik śmiertelności nie jest stały w czasie. Jego wartość rosła po wybuchu pandemii w Polsce aż do 5,1 proc., które odnotowano dokładnie 9 maja. Potem zaczęła spadać, wynika z danych przedstawionych przez Our World in Data.
– Wydaje się, że mamy mniej ciężkich przypadków zakażenia koronawirusem, a z drobnymi objawami zgłasza się do nas więcej młodych ludzi, którzy nie wymagają hospitalizacji – mówił na początku września prof. Krzysztof Simon.
Według najnowszych danych z 5 października, współczynnik śmiertelności na COVID-19 w Polsce wynosi 2,7 proc. Oznacza to, że na 100 osób z pozytywnym wynikiem testu, na Covid-19 umierają średnio mniej niż 3 osoby. Do tych danych trzeba jednak podchodzić z rezerwą. Dlaczego?
Po pierwsze, nie wiadomo, ile dokładnie osób się zaraziło, ponieważ nie testuje się całej populacji. Część Polaków mogła przejść koronawirusa bezobjawowo. Jeśli zatem na 100 osób z pozytywnym wynikiem testu zmarło 10, ale faktycznie zakażonych było 200, to śmiertelność jest mniejsza i wynosi nie 10 proc., a 5 proc.
Z drugiej strony, na współczynnik śmiertelności wpływa też – co oczywiste – liczba zgonów na COVID-19. Ważne jest zatem prawidłowe rozpoznanie przyczyny śmierci.
W 2003 popełniono błąd
Jest jeszcze jedna, mniej oczywista kwestia. – Przypadki śmiertelne występują najczęściej między drugim a trzecim tygodniem hospitalizacji – powiedział w rozmowie z Wirtualną Polską immunolog dr Paweł Grzesiowski.
Fatalne skutki ostatniego przyrostu zachorowań zobaczymy zatem dopiero za kilka tygodni. Dla niektórych osób z pozytywnym wynikiem testu wirus niestety okaże się śmiertelny. Brutalnie mówiąc, część osób umrze, ale na razie te osoby "tylko” zwiększają liczbę zakażonych, co może obniżać aktualnie raportowany współczynnik śmiertelności.
Zjawisko to bywa źródłem błędnej interpretacji tego wskaźnika, szczególnie na wczesnym etapie epidemii.
Tak stało się podczas wybuchu epidemii SARS-CoV w 2003 roku: początkowo podawano, że współczynnik śmiertelności wynosił 3-5 proc., ale pod koniec wzrósł do około 10 proc. To nie tylko problem statystyków: miało to realne negatywne konsekwencje dla zrozumienia epidemii, zauważa Our World in Data.
Opublikowane początkowo niskie wskaźniki śmiertelności sprawiły wtedy, że na wczesnym etapie nie doceniono powagi epidemii. Z drugiej strony, wzrost wskaźników dał mylne wrażenie, że SARS stawał się coraz bardziej śmiercionośny. Te błędy utrudniały znalezienie właściwej odpowiedzi.
Wskaźnik śmiertelności, pod warunkiem, że będziemy pamiętali o jego ograniczeniach, może pomóc lepiej zrozumieć przebieg epidemii i dostosować środki do walki z nią.
Gorzej niż w Czechach, lepiej niż w Szwecji
Aktualny wskaźnik śmiertelności w Polsce (2,7 proc.) jest wyższy niż np. w Czechach czy na Słowacji, gdzie wynosi odpowiednio 0,9 proc. oraz 0,4 proc. Obecnie podobny poziom tego wskaźnika notują Węgry, gdzie jeszcze na przełomie lipca i sierpnia był on znacznie wyższy i sięgał 14 proc.
Wskaźnik śmiertelności w Polsce jest obecnie nieco niższy niż np. w Niemczech, Hiszpanii czy Szwecji oraz znacznie niższy niż np. we Włoszech, gdzie sięga 11 proc.
Polska ze wskaźnikiem mieszczącym się obecnie w przedziale 2-3 proc. wypada pod tym względem podobnie jak np. Stany Zjednoczone. Śmiertelność większą niż 10 proc., oprócz wspomnianych już Włoch notuje obecnie też Meksyk.
Ryzyko sto razy większe
Trzeba pamiętać, że wskaźnik śmiertelności to nie to samo, co ryzyko śmierci osoby zakażonej. Po pierwsze, jak już wspomniano, ten wskaźnik zmienia się w czasie i za dwa tygodnie może być inny niż dziś. Po drugie, prawdopodobieństwo śmierci z powodu choroby, zależy nie tylko od samej choroby, ale także od leczenia, które otrzymuje pacjent, chorób współistniejących czy wieku.
Na wiele chorób zakaźnych najbardziej narażone są małe dzieci. Na przykład w przypadku malarii większość zgonów (57 proc. na świecie) dotyczy dzieci poniżej piątego roku życia, zauważa Our World in Data. Również podczas "hiszpańskiej grypy” w 1918 roku najbardziej narażone były dzieci i młodzi dorośli.
Z COVID-19 jest inaczej. W tym przypadku znacznie większe ryzyko śmierci występuje wśród osób starszych: – Jeżeli jako grupę odniesienia weźmiemy młodych dorosłych w wieku 18-20 lat, to ryzyko śmierci osoby w wieku powyżej 65 lat jest sto razy większe. Mówię o najbardziej drastycznym przypadku, czyli przypadku śmierci. Natomiast ryzyko hospitalizacji jest kilkanaście razy większe niż w grupie młodych dorosłych – powiedział w rozmowie z WP dr Grzesiowski.