W historię, którą jako pierwszy opisał "Super Express", trudno było uwierzyć. Sportowiec kilka miesięcy temu przyszedł do hostelu w Andrychowie w asyście wysportowanych współpracowników.
Jak wynika z relacji jednego z właścicieli obiektu: Pudzianowski miał przeganiać hotelowych gości, wykręcać zamki, wywozić kanapy i materace samochodami dostawczymi.
Money.pl pokazał nagrania z hotelowego monitoringu w materiale pt. "Mocne oskarżenia przedsiębiorcy. Twierdzi, że "Pudzian" zrobił mu "nalot" na hostel i rozkradł jego rzeczy", którego autorem jest Mateusz Madejski.
Jak wyjaśniamy w materiale - sytuacja z Andrychowa to pokłosie konfliktu właściciela hotelu Andrzeja Kowalczyka z Mariuszem Pudzianowskim, który kilka miesięcy temu kupił połowę udziałów w tym biznesie. Kupił od… byłej żony Andrzeja Kowalczyka.
Pudzianowski jednak połową hostelu się nie zadowolił i próbował od Kowalczyka odkupić resztę. Zaoferował jednak niezadowalające dla przedsiębiorcy pieniądze. Aż doszło do prawdziwej wojny i sytuacji właśnie sprzed kilku miesięcy.
Do doniesień o "nalocie" właśnie odniósł się sam Mariusz Pudzianowski. Zrobił to za pośrednictwem mediów społecznościowych. - Zwykle nie komentuję spraw prywatnych, ale tym razem to zrobię - mówi. O informacjach medialnych na temat zajścia z Andrychowa mówi wprost: są brzydkie. - Rzeczywistość jest inna - broni się.
- W lipcu ubiegłego roku kupiłem 50 proc. udziałów w hotelu w Andrychowie i o tym fakcie poinformowałem drugiego współwłaściciela, czyli pana Andrzeja Kowalczyka. Dostał tę informację telefonicznie w dniu zakupu, dostał pismo, a ja chciałem z nim ustalić zasady współpracy. Pan Andrzej nie chce jednak współpracować, nie uznaje aktu zakupu i twierdzi, że ten jest nieważny. Złożył zażalenie do sądu, które zostało odrzucone. Złożył też kolejne zażalenie i też zostało odrzucone - tłumaczy Mariusz Pudzianowski.
Jak mówi strongman, drugi z współwłaścicieli jest przekonany, że "ani sąd, ani notariusze, ani prawnicy nie mają w tej sprawie racji", a Pudzianowski nie jest żadnym właścicielem. Sportowiec mówi, że z takimi argumentami trudno w zasadzie dyskutować - i zasłania się dotychczasowymi decyzjami sądu na swoją korzyść.
W blisko 7-minutowym nagraniu Pudzianowski wielokrotnie podkreśla, że jest prawowitym właścicielem połowy biznesu. Część pokoi w hotelu sam nawet użytkował.
Konflikt w ostatnim czasie się zaognił, a poszło o pieniądze. - Nie dostałem żadnej złotówki, jestem pełnoprawnym właścicielem i mogę czerpać korzyści finansowe z hostelu - tłumaczy.
I podkreśla, że o żadnym nalocie nie może być mowy. Dlaczego? Przekonuje, że na miejscu pojawił się z pracownikami, by wymienić zamki w pokojach, do których ktoś ukradł klucze. Sprawa kluczy - według sportowca - została zgłoszona na policję. Pudzianowski w nagraniu sugeruje, że wie kto odpowiada za zniknięcie kluczy - nie pada jednak żadne nazwisko.
- Wziąłem ze sobą dwóch pracowników, żeby powymieniali zamki, w pokojach, z których klucze zaginęły - wyjaśnia. I podkreśla, że w niektórych zamkach coś było zacięte, w innych były nawet powkładane szpilki. W czasie, gdy ekipa Pudzianowskiego walczyła z drzwiami, Andrzej Kowalczyk wezwał policję. Mariusz Pudzianowski podkreśla, że do wszystkich zamków miał drugi komplet kluczy.
Jak podkreśla sportowiec, druga strona nie jest bez winy. Pudzianowski twierdzi, że drugi z współwłaścicieli uniemożliwia remont części hotelu. - Doszedłem do wniosku, że odmalujemy dwa piętra, odnowimy, bo są brzydkie, troszeczkę ubrudzone. I dlatego pracownicy mieli zabrać część mebli - opowiada strongman. W efekcie druga strona miała wyłączyć światło, prąd, gaz, kanalizację.
- Co jest do jasnej pogody?! Pan Andrzej Kowalczyk zamknął kotłownie na cztery spusty i wezwał policję. Twierdził, że włamuję się do… własnej kotłowni. Policja przyjechała i zaczęła się śmiać - opowiada. - Do dziś nie mogę tego hotelu umalować - opowiada.