Zamieszanie związane z koniecznością noszenia maseczek w pracy najwyraźniej jest tak duże, że nawet ci, którzy tworzą prawo, nie są pewni, kiedy maseczkę muszą zakładać, a kiedy mogą ją zdjąć. Ledwo co rząd przyjął rozporządzenie, które nakazało zakrywanie ust i nosa w zakładach pracy, jeżeli w pomieszczeniu przebywa więcej niż jedna osoba.
Spotkało się ono z dużą krytyką przede wszystkim osób pracujących fizycznie, dla których maseczka stanowiła duży problem przy wykonywaniu obowiązków.
Rząd znowelizował przepisy dotyczące: od teraz to pracodawca decyduje o obowiązku noszenia maseczek przez pracowników, jeśli w pomieszczeniu jest więcej niż jedna osoba. "
Powyższe rozwiązanie było zbyt daleko idące, w związku z czym zmodyfikowano je tak, by pracodawca decydował w tym zakresie" - czytamy w uzasadnieniu do projektu rozporządzenia.
W środę senatorowie spotkali się na posiedzeniu, w trakcie którego przyjęli m.in. nowelizację ustawy zezwalającej na otwarcie sklepów 6 grudnia. Wchodząc na mównicę, senator Maria Koc rozejrzała się wokół siebie i stwierdziła, że zachowuje na tyle duża odległość, że "pozwoli sobie zdjąć maseczkę". Kolejni mówcy, m.in. Łukasz Schreiber, który reprezentował stanowisko rządu oraz senatorowie Adam Szejnfeld i Jan Maria Jackowski zachowali się bardziej zachowawczo i nie zdejmowali maseczek.
Po przerwie, gdy senatorowie wrócili do sali na głosowanie, marszałek Tomasz Grodzki poinformował, że otrzymał prośbę od odpowiednich służb, by przypomnieć senatorom, że w czasie przebywania w budynku Senatu muszą nosić maseczki, o ile nie mają przeciwwskazań medycznych do zakrywania ust i nosa. - Otrzymaliśmy informację i apel od inspektoratu sanitarnego, żeby występować w maseczkach nawet z tego miejsca, które jest zdystansowane - powiedział marszałek.
Senator, która uznała, że duża odległość od innych osób jest wystarczającym powodem do zdjęcia maseczki ma szczęście, że nie została ukarana finansowo. Za niestosowanie się do obowiązku przewidziane są przecież kary finansowe.