- Kiedy pracodawca zaoferował mi pakiet medyczny dla mnie i męża za 130 złotych, byliśmy w siódmym niebie. Dopiero po jakimś czasie odkryliśmy, że nie wszystko złoto, co się świeci. Bywają takie sytuacje, że najbliższy termin do internisty jest za kilka dni. Leżę w łóżku zasmarkana, z gorączką, kaszlę, a do lekarza mogę się zapisać za tydzień. Średni pomysł - mówi nam Ania Niklińska z Warszawy.
Dodaje, że do wyboru miała albo placówkę NFZ, albo jechanie do specjalnej, interwencyjnej przychodni prywatnej. Na całe miasto przypada jedna, a w kolejce czeka się kilka godzin.
W zeszłym roku prywatny abonament medyczny miało w Polsce 2,4 mln osób. Ta grupa szybko rośnie, bo pracodawcy coraz mocniej walczą o pracowników. Jeśli w ofercie pracy nie ma siłowni i lekarza, kandydat pójdzie do konkurencji, a na to większość firm nie może sobie pozwolić. Teraz opiekę medyczną oferują nawet supermarkety i dyskonty. A kolejki do prywatnych przychodni ciągle rosną.
To oczywiście nic złego, że Lidl czy Biedronka dbają o swoich pracowników. Problem w tym, że za popytem na usługi medyczne nie idzie odpowiednia podaż. Na wizytę trzeba po prostu czekać coraz dłużej. Inną sprawą jest fakt, że prywatne firmy medyczne muszą i chcą zarabiać jak najwięcej. A wiadomo, że na zdrowiu ludzie nie będą oszczędzać.
Abonament za miesiąc, gotówką za godzinę
Najpoważniejszy – i najczęstszy – zarzut wobec prywatnych placówek to dzielenie klientów na lepszych i gorszych. Osoby z abonamentem obsługiwane są w zwykłej kolejności, ale pacjenci "z ulicy", którzy płacą za wizytę, dostają o niebo lepsze terminy wizyt.
– Pół roku temu musiałem iść na rezonans magnetyczny, bo było podejrzenie dość poważnej choroby. Pani w rejestracji była bardzo miła, ale najbliższy dostępny termin badania wypadał za prawie dwa miesiące. Zasugerowała płatną wizytę. Jedyne 500 złotych i 4 dni później byłem w rezonansie. Nie żałuję pieniędzy, ale ze strony przychodni to było trochę nie fair – opowiada mi Marek, znajomy dziennikarz. 500 złotych w jego budżecie to poważna suma. Na szczęście okazało się, że nic poważnego mu nie dolega.
– Najśmieszniejsze w tej całej sytuacji jest to, że mój sąsiad poszedł do państwowej przychodni z innym problemem i dostał termin rezonansu podobny jak ja za pół tysiąca. Wyszło na to samo – uśmiecha się Marek.
– Zdziwiło mnie też to, że na RTG płuc musiałem się umówić, a termin był „za dwa tygodnie”. Bo w mojej przychodni NFZ na Żoliborzu takie zdjęcia robi się na bieżąco. Wystarczy przyjść, stanąć w kolejce i pół godziny później jest po wszystkim – to po prostu idzie na tyle szybko, że przychodnia nie prowadzi specjalnych zapisów – dodaje.
Polacy już teraz wydają ponad 40 mld zł, a niektóre zestawienia pokazują, że nawet 46 mld zł na leczenie poza strukturami NFZ.
Na zarzuty o dzielenie pacjentów na płacących od ręki i abonamentowych w zasadzie wszystkie firmy medyczne odpowiadają tak samo – niezależnie od tego, czy jest to Luxmed, Medicover czy EnelMed lub podobny podmiot. Każdy rzecznik twierdzi, że to po prostu różne kanały sprzedaży i dla każdego jest zarezerwowana pewna pula wizyt. Część dla abonamentowiczów, część dla płacących od ręki. Trudno odmówić im pewnej logiki, ale przede wszystkim skuteczności – bo przychodnie zarabiają więcej.
Grubszy kaliber tylko państwowo
Problemy z prywatną służbą zdrowia pojawiają się też w tzw. trudniejszych przypadkach.
– Mój narzeczony pewnego dnia zbladł, zrobiło mu się słabo, leciał przez ręce – zaczyna Ewa Gumińska. Jak mówi, w pierwszym odruchu pojechali do przychodni prywatnej. Jak tłumaczy, kiedyś opłacali prywatną opiekę medyczną, co kosztowało ich kilkaset złotych miesięcznie. Zrezygnowali właśnie ze względu na koszty, ale w chwili, gdy potrzebowali pomocy, z przyzwyczajenia pojechali w znajome miejsce.
- Nie zrobili nic, nie kiwnęli palcem. Dali mu kroplówkę, zainkasowali za to 200 złotych i rozłożyli ręce. Pół godziny później na ostrym dyżurze w szpitalu okazało się, że rodzi kamień nerkowy – opowiada nam Ewa Gumińska.
Wspomina, że w państwowym szpitalu było dziwnie.
– Nie mieli ładnych obrazków na ścianach, firmowych kitli i było biednie, ale pomoc dostał natychmiast i nikt nie pytał, czy ma pakiet zwykły, czy VIP – mówi.
Sposoby na prywaciarza
Liczba firm, które oferują swoim pracownikom opiekę medyczną zwaną premium lub VIP, rośnie. I to faktycznie jest "lepsza" grupa klientów, z gwarantowanym niższym czasem oczekiwania na wizytę. Pracownicy różnych firm wymieniają się też informacjami na temat najlepszych pakietów medycznych. Sęk w tym, że sytuacja na rynku również się zmienia i firmy uważane wczoraj za dobre, dziś tracą na jakości usług. Ich poziom jest także zależny od miasta.
– W Luxmedzie warto sprawdzać dostępne terminy wizyt u specjalistów nawet kilka razy w ciągu dnia. To zaskakujące, że o jednej godzinie możesz się umówić do endokrynologa za 3 miesiące, a chwilę później otwiera ci się okno z wizytami na jutro czy pojutrze – mówi Anna.
Wynika to jednak z tego, że często pacjenci rezygnują w ostatniej chwili z umówionych wizyt, na czym firmy abonamentowe tracą dużo pieniędzy. Kiedy zwalnia się więc termin, może zająć go inny pacjent.
Właściciele prywatnych pakietów znają też inne sposoby, jak choćby wyszukiwanie najmniej asertywnych pracowników obsługi klienta. "Urabianie" może pomóc w wynegocjowaniu dodatkowej wizyty czy lepszego terminu. Ale udaje się coraz rzadziej.
Czasem w umówieniu pomagają sami lekarze, zgadzając się na przyjęcie dodatkowej liczby pacjentów w niektóre dni. Po prostu zostają po godzinach, żeby pomóc stałym lub potrzebującym "klientom".
Tylko że w ten sposób prywatna służba zdrowia przestaje różnić się od państwowej, gdzie trzeba często wykazać się niezłym zdrowiem w oczekiwaniu na usługę medyczną. Na dodatek wiele zależy od samej przychodni – bo, jak wiemy już z autopsji, wiele placówek NFZ ma terminy wizyt u specjalistów nawet lepsze niż prywatne przychodnie. A do internisty dostaniemy się tego samego dnia – o ile oczywiście odpowiednio wcześniej wstaniemy.
Mimo wszystko nikt z pytanych przeze mnie znajomych nawet nie rozważa rezygnacji z prywatnego abonamentu. Można się umówić przez telefon czy internet, wizyty są na konkretne godziny, a nie tylko na dany dzień, personel jest zawsze pomocny i miły.
– Może usługa czasem niedomaga, ale przy odrobinie sprytu i doświadczenia dostajemy naprawdę dużo za niewielkie pieniądze. Ostatnio sprawdzałam terminy zapisów do endokrynologa – w jednym województwie czeka się prawie 3 lata. W najlepszym przypadku 3 miesiące. Zatem jak mam poczekać tydzień czy dwa, to naprawdę nie jest to żaden problem – mówi Ania.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl