Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
"Czy jesteśmy gotowi na kryzys finansowy? (…) Analitycy na całym świecie powtarzają jedno - idzie recesja (…) Ta sytuacja może przełożyć się na sytuację gospodarczą w Polsce, a w ślad za tym na portfele Polaków. Co robią z tym rządzący?" - pyta były premier Mateusz Morawiecki we wpisie opublikowanym we wtorek w serwisie X.
Choć Morawiecki powołuje się na analityków, to jako zwiastun recesji podaje sytuację na światowych rynkach finansowych. W pierwszych dniach sierpnia na najważniejszych giełdach doszło do gwałtownej przeceny akcji. Szczególnie dramatyczna była wyprzedaż w Japonii, gdzie indeks Nikkei 225 w ciągu dwóch dni tąpnął o 17 proc. - mocniej niż kiedykolwiek wcześniej w tak krótkim czasie. Panika nie ominęła też warszawskiego parkietu. Indeks WIG20, skupiający akcje największych spółek notowanych na GPW, w pierwszych dniach sierpnia stracił na wartości około 8 proc.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Realizacja zysków po wielkiej hossie
Zapalnikiem przeceny były dane z rynku pracy w USA, wedle których w lipcu zatrudnienie poza rolnictwem wzrosło tam zaledwie o 114 tys. etatów, co było wynikiem o połowę gorszym niż średnio w poprzednich miesiącach. Ponieważ liczba chętnych do pracy wzrosła bardziej, stopa bezrobocia podskoczyła z 4,1 proc. do najwyższego od trzech lat poziomu 4,3 proc. Kilka dni wcześniej sygnały wyraźnego pogorszenia koniunktury napłynęły też z amerykańskiego przemysłu.
Uczestnicy rynku finansowego nabrali obaw, że amerykańskiej gospodarce grozi recesja, a Rezerwa Federalna (Fed) - tamtejszy bank centralny - nie będzie w stanie temu zapobiec. Fed zaledwie kilka dni wcześniej postanowił utrzymać stopy procentowe na niezmienionym od ponad roku poziomie 5,25-5,5 proc., uznając, że większym zagrożeniem jest wciąż zbyt wysoka inflacja niż nadmierne ochłodzenie w gospodarce.
Taka w każdym razie była dominująca interpretacja przeceny na giełdach. W praktyce nie bez znaczenia było jednak to, że ceny akcji mają za sobą niemal dwa lata gwałtownych wzrostów. Część inwestorów mogła uznać, że najwyższa pora zrealizować zyski, a dane z rynku pracy w USA były tylko pretekstem. Okres wakacji, gdy płynność na rynkach jest mniejsza, potęguje zaś przełożenie takich decyzji na notowania akcji.
Jak pisaliśmy w money.pl, analizując źródła korekty na giełdach, sytuacja w amerykańskiej gospodarce nie jest jednoznacznie zła. Z każdym dniem przybywa sygnałów, które to potwierdzają. Choćby we wtorek okazało się, że wskaźnik optymizmu małych przedsiębiorstw w USA wzrósł w lipcu do najwyższego poziomu od lutego 2022 r., czyli miesiąca ataku Rosji na Ukrainę.
Świeże prognozy sugerują, że recesja w największej gospodarce świata to wciąż nie jest najbardziej prawdopodobny scenariusz. Przykładowo, ekonomiści z banku JPMorgan Chase uważają, że ryzyko recesji w USA jeszcze w tym roku wynosi zaledwie obecnie 35 proc. Ekonomiści z banku Goldman Sachs prawdopodobieństwo recesji w horyzoncie roku oceniają na 25 proc. Uczestnicy rynku finansowego najwyraźniej dali się przekonać, że panika była nieuzasadniona. Od kilku dni akcje na giełdach drożeją.
Strefa euro w lepszym położeniu niż USA
Z perspektywy Polski ważniejsze jest jednak to, w jakiej kondycji jest gospodarka strefy euro. W tym regionie, jak zauważyli w analizie sprzed kilku dni ekonomiści z banku ABN Amro, również przeważały ostatnio rozczarowujące dane makroekonomiczne. Dotyczy to w szczególności kondycji niemieckiego przemysłu.
"Ale gospodarka strefy euro wciąż jest w fazie ożywienia po kryzysie energetycznym. Sprzyja temu siła sektora usługowego. W krajach z południa strefy euro widać skutki rekordowego napływu turystów oraz inwestycji z Europejskiego Funduszu Odbudowy. Krótko mówiąc, strefa euro jest w innym punkcie cyklu koniunkturalnego niż USA" - napisali analitycy z holenderskiego banku.
To samo można powiedzieć o Polsce. Część ekonomistów obniżyła wprawdzie w ostatnich tygodniach prognozy wzrostu aktywności w polskiej gospodarce, uzasadniając to m.in. słabszymi perspektywami eksportu. Ale wciąż nikt nie ma wątpliwości co do tego, że ten rok będzie w Polsce zdecydowanie bardziej udany niż 2023 r., gdy PKB zwiększył się o zaledwie 0,2 proc. Większość prognoz wskazuje na odbicie PKB w 2024 r. o około 3 proc. i jeszcze szybszy wzrost w 2025 r.
Procedura nadmiernego deficytu? Dziedzictwo rządu PiS
Załóżmy jednak, że sprawy potoczą się inaczej, niż oczekują ekonomiści i na świecie wybuchnie kryzys finansowy, którym straszy premier Morawiecki. Czy rządząca dziś koalicja jest na to przygotowana?
Deficyt sektora finansów publicznych w 2023 r. przekroczył 5 proc. PKB, a w tym roku może być podobny lub nawet nieco wyższy. Z tego powodu Polska została objęta przez Komisję Europejską procedurą nadmiernego deficytu. To oznacza, że rząd nie ma przestrzeni do zwiększenia wydatków publicznych, aby pobudzić gospodarkę w razie kłopotów. W poniedziałkowym wywiadzie dla money.pl mówił o tym Ludwik Kotecki, członek Rady Polityki Pieniężnej.
Kotecki podkreślił jednak, że jeśli koniunktura w polskiej gospodarce będzie rozczarowująca, to RPP już na początku 2025 r. powinna rozważyć obniżkę stóp procentowych. Obecnie stopa referencyjna NBP wynosi 5,75 proc. RPP poprzednio obniżyła ją (łącznie o 1 pkt proc.) tuż przed wyborami parlamentarnymi. Potem jednak wstrzymała dalsze łagodzenie polityki pieniężnej, a prezes NBP Adam Glapiński sygnalizował ostatnio, że na kolejne obniżki stóp będzie trzeba poczekać nawet do 2026 r. Konieczność prowadzenia tak restrykcyjnej polityki pieniężnej tłumaczył m.in. ekspansywną polityką fiskalną, w tym podwyżkami płac dla nauczycieli i pracowników budżetówki. Czyli tym, czego od rządu domaga się teraz Morawiecki.
Polityka pieniężna to pierwsza linia obrony
Były premier pochwalił się, że jego rząd był w stanie zareagować na paraliż gospodarki w związku z pandemią COVID-19. Jak przypomniał, rząd uruchomił wtedy tarczę antykryzysową, która pozwoliła firmom utrzymać zatrudnienie. Zapomniał jednak wspomnieć o tym, że tę politykę ułatwił właśnie NBP, uruchamiając program skupu obligacji skarbowych (łącznie kupił papiery rządu oraz BGK i PFR za 144 mld zł). To umożliwiło rządowi szybkie zdobycie środków na pomoc dla firm i zapobiegło przecenie obligacji skarbowych, którą mogło to grozić. Dzisiaj NBP nie wydaje się skłonny do takiego wspierania polityki gospodarczej rządu.
We wtorek mówił o tym obecny premier Donald Tusk. - Jastrzębia polityka prezesa Glapińskiego nie ułatwia realizacji ambitnego celu, jakim jest osiągnięcie jednego z najwyższych wzrostów gospodarczych. Jest on możliwy, ale byłoby łatwiej, gdyby spojrzał on życzliwiej - powiedział szef rządu.
Co do tego, czy już teraz istnieje przestrzeń do obniżki stóp procentowych, ekonomiści są podzieleni. Nikt jednak nie ma wątpliwości, że w razie zdecydowanego pogorszenia koniunktury nad Wisłą, albo kryzysu, o którym mówił premier Morawiecki, w pierwszej kolejności zareagować powinien właśnie NBP.
Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl