Tuska przysłano do Polski przede wszystkim po to, by zmienił nad Wisłą walutę - ze złotego na euro.
Tak przynajmniej uważa Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości.
- Dlatego będziemy mówili o tym, co to oznacza. W wymiarze godnościowym, bo w naszej historii własna waluta to jeden z atrybutów niepodległości. I w wymiarze społeczno-ekonomicznym, bo to by oznaczało radykalne zubożenie Polaków, wielkie ich obrabowanie. Także tych, którzy sądzą, że ich by to nie dotknęło - rzekł Kaczyński.
Mniej niż zero
Wyjaśnijmy coś na wstępie: mógłbym przez kolejne kilkanaście akapitów analizować, czy przyjęcie w Polsce euro, związane z odłożeniem złotego do muzeum, byłoby dla Polski i Polaków korzystne, czy nie.
Byłaby to analiza wielowątkowa, bo sprawa nie jest prosta.
Tyle że ta analiza - bądź co bądź jesteśmy ze sobą szczerzy - nie ma żadnego sensu.
Równie dobrze mógłbym dla Państwa analizować, czy lepiej opłaca się na późny październikowy urlop lecieć na Marsa, czy na Jowisz. Moglibyśmy wspólnie się zastanawiać, czy za wygraną w totka kupić dom we Włoszech, czy w Hiszpanii.
Chociaż nie, przepraszam, wycofuję się. Z tą wygraną w totka to zły przykład. Akurat na to są większe szanse niż na przyjęcie euro w Polsce. Przynajmniej w najbliższych latach.
Bez szans
Euro w Polsce - niezależnie od starań złego wilka Tuska - nie będzie z wielu powodów.
Zacznijmy od tych całkiem obiektywnych, czyli kwestii ekonomicznych.
Otóż, aby w danym państwie należącym do Unii Europejskiej mogło zostać wprowadzone euro, państwo to musi spełniać tzw. kryteria konwergencji.
Wynika to wprost z art. 140 ust. 1 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej.
Są cztery gospodarcze kryteria.
Po pierwsze, w aspirującym do strefy euro państwie stopa inflacji może najwyżej o 1,5 punktu procentowego przekraczać inflację trzech najstabilniejszych pod tym względem państw członkowskich.
Tego kryterium Polska nie spełnia. Nie ma jakichkolwiek szans, aby je spełniła w ciągu najbliższego roku. Szanse, że będzie je spełniać za trzy, pięć, a nawet dziesięć lat - są niewielkie.
Po drugie, długoterminowe stopy procentowe mogą najwyżej o dwa punkty procentowe przekraczać stopy trzech najstabilniejszych pod tym względem państw członkowskich.
Mając na względzie, że w tzw. eurolandzie wybrano zupełnie inną drogę walki z inflacją i stóp procentowych nie podnoszono - Polska i tego kryterium nie spełnia. Spełniłaby, gdyby Adam Glapiński z kompanami zabrali nas na finansowy rollercoaster, niczym w wesołym miasteczku. I po szybkim podniesieniu stóp procentowych z niemal zera do dość wysokiego poziomu rzędu 7 proc. wrócili znów do poziomu ziemi. Co - mówiąc szczerze - nie miałoby żadnego sensu.
Po trzecie, państwo chcące przyjąć euro musi mieć stabilny kurs walutowy własnej waluty. Polski złoty przez co najmniej dwa lata nie mógłby wykazywać silnych wahań, a tzw. dwustronny centralny kurs nie mógłby być obniżany względem euro.
Abstrahując od skomplikowanych pojęć - złoty nie mógłby się "huśtać". Dziś - o czym doskonale wiedzą i niemal wszyscy wyjeżdżający na zagraniczne urlopy, i kupujący towary w Azji bądź USA, i spłacający swoje kredyty frankowicze - polska waluta jest na huśtawce. Przy czym to taka huśtawka sadomasochistyczna, bo głównie się spada twarzą w leżący pod bujadłem piach.
Po czwarte, aspirujące do strefy euro państwo nie może być objęte procedurą nadmiernego deficytu, a więc musi cechować się równowagą finansów publicznych.
I z tym kryterium - co na pierwszy rzut oka może wielu zaskoczyć - akurat nie mielibyśmy kłopotu.
Gdy jednak weźmiemy pod uwagę wszystkie wymogi - na przyjęcie euro w Polsce nie ma szans przez kolejnych kilka, a być może nawet kilkanaście lat. Choćbyśmy chcieli płacić na bazarze za rzodkiewkę w euro, a nie złotych, nikt w Unii Europejskiej się na to nie zgodzi.
W najbardziej spiskowym scenariuszu - gdzie Niemcy z niewiadomych względów czyhają na polski dobytek, który rzekomo mielibyśmy utracić po przyjęciu unijnej waluty - państwa członkowskie musiałyby zmienić unijny traktat. I wymagałoby to zgody wszystkich państw należących do UE.
Bez konstytucji
Zastąpienie złotego euro jest niemożliwe nie tylko z przyczyn ekonomicznych, lecz także politycznych.
Potrzebna byłaby bowiem zmiana obowiązującej konstytucji. W obecnym brzmieniu mamy przecież szereg przepisów określających kompetencje Narodowego Banku Polskiego. Zrzeczenie się choćby części z nich na rzecz Europejskiego Banku Centralnego byłoby możliwe, ale tylko w wariancie, w którym znajduje się konstytucyjna większość.
Na tę, w dającej się przewidzieć przyszłości, nie ma szans. Wszystko wskazuje na to, że nawet gdyby w kolejnej kadencji parlamentarnej Prawo i Sprawiedliwość znalazło się w opozycyjnych ławach, to byłoby samodzielne w blokadzie zmiany ustawy zasadniczej.
Przypomnijmy: aby zmienić konstytucję, trzeba mieć co najmniej 307 głosów. A zatem wystarczą 154 mandaty, ażeby uniemożliwić przyjęcie euro w Polsce.
Jarosław Kaczyński uważa jednak, że przyjęcie euro mogłoby się odbyć w innym trybie.
- Żeby wprowadzić walutę euro, trzeba zmienić konstytucję, na co raczej nie mają szans. Dlatego chcieliby to osiągnąć przez Trybunał Konstytucyjny, uległy im, który orzekłby, że to, co o walucie obowiązującej w Polsce jest tam jasno zapisane, wcale nie znaczy to, co znaczy - rzekł prezes PiS.
"Oni" - zdaniem prezesa oraz przeprowadzającego z nim coś na kształt wywiadu Michała Karnowskiego z tygodnika "Sieci" - to "Niemcy, którzy rękami Brukseli chcą tak bardzo obalić obecny rząd w Polsce".
Potraktujmy jednak słowa Jarosława Kaczyńskiego poważnie.
Otóż Trybunał Konstytucyjny w wyroku z 11 maja 2005 r. (sygnatura akt K 18/04) wskazał, że przyjęcie unijnej waluty w Polsce wymagałoby zmiany konstytucji.
Oczywiście wszyscy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że dla potrzeb politycznych ktoś w Trybunale Konstytucyjnym łapie się lewą ręką za prawe ucho, by zadowolić swojego pryncypała - ale, na tyle jak bardzo się da, nie mierzmy wszystkich swoją miarą i swoimi standardami.
Warto pamiętać też, że zmiana waluty wymagałaby zgody i chęci ze strony prezesa Narodowego Banku Polskiego. Tym przez najbliższe sześć lat będzie Adam Glapiński. On zaś mówi jasno: dopóki będzie zajmował fotel szefa banku centralnego, dotąd w Polsce będzie złoty, a nie euro.
Inna rzecz, że słowa polityków opozycji - z tym przebrzydłym i proniemieckim Donaldem Tuskiem na czele - o wyprowadzaniu Glapińskiego z gmachu NBP i pozbawieniu go stanowiska były niewłaściwe. Choć - ot, pewien paradoks - gdyby ekipa Tuska siłą pozbyła się urzędującego prezesa NBP, to do eurolandu nikt by Polski nie przyjął przez kolejne ćwierćwiecze.
Tarcza prezesowska
Jak zatem należy podchodzić do słów Jarosława Kaczyńskiego oraz powtarzania przez innych polityków Prawa i Sprawiedliwości, że nie pozwolą, aby zastąpić dobrego polskiego złotego, złym niemiecko-brukselskim euro?
Jak do narracji politycznej, jakich wiele. Prawo i Sprawiedliwość liczy na to, że znaczna część obywateli zacznie żyć nie strachem o to, co dzieje się dziś, lecz bojaźnią o to, że jutro będzie jeszcze gorsze. A miałoby być gorsze, bo oprócz inflacji, wysokich stóp procentowych, wojny za naszymi granicami, miałby dojść potężny kryzys finansowy związany z wymianą waluty.
Jakkolwiek źle by to nie brzmiało, nie ma większego znaczenia, czy rządzący straszą akurat euro, czyhającymi na polskie dzieci ludźmi LGBT, Niemcami, imigrantami z Afryki, czy kimkolwiek, bądź czymkolwiek innym.
Chodzi zawsze o to samo: byśmy się bali jutra i wierzyli, że prezes z premierem nas obronią.
Patryk Słowik jest dziennikarzem Wirtualnej Polski