- W coraz większym stopniu pracownicy oczekują pozapłacowych benefitów – komentuje w rozmowie z money.pl wyniki badania główny autor raportu i wiceprezes Instytutu Staszica, Dawid Piekarz. – Po pierwsze nasz rynek pracy przechodzi ogromną metamorfozę, ponieważ przez poprzednie 20 lat był zdecydowanie rynkiem pracodawcy, a teraz punkt ciężkości przenosi się w stronę pracownika. Po drugie, na rynek wchodzą nowi pracownicy i przedstawiciele tej generacji chcą już nie tylko przyzwoicie zarabiać, ale domagają się czegoś jeszcze, jakiejś zachęty, która ich do tego konkretnego pracodawcy przyciągnie – dodaje.
Do lekarza i na siłownię
Jak wylicza Instytut Staszica, świadczenia pozapłacowe oferuje dziś niemal 90 proc. pracodawców. Wartość całego tego rynku w Polsce to aż 12,2 mld zł w 2018 roku. Czyli o 8 proc. więcej niż rok wcześniej. Budżet pracodawców na świadczenia pozapłacowe można porównać choćby z wydatkami państwa na wymiar sprawiedliwości – też 12,2 mld zł - czy na administrację publiczną: 13,8 mld zł.
W zeszłym roku prawie dwie trzecie ankietowanych przyznawało, że w ich firmie są dostępne świadczenia pozapłacowe. Korzystało z nich 90 proc. uprawnionych.
- To jest znak czasów. Jeszcze kilka lat temu dodatkowe bonusy były tylko dla zarządów i najwyższej kadry kierowniczej. Ewentualnie jeszcze w wielkich państwowych zakładach, gdzie były bardzo silne i waleczne związki zawodowe. Reszta pracowników nie miała co na to liczyć. Ale teraz mamy do czynienia z brakiem rąk do pracy i rywalizacją firm o pracownika. Dlatego pozapłacowa motywacja się upowszechniła i będzie się upowszechniać nadal – wskazuje Dawid Piekarz.
Czym firmy najchętniej motywują pracowników?
W każdym kraju jest inaczej. Absolutnym Mount Everestem benefitów jest Dolina Krzemowa. Tam pracownicy mogą mieć na przykład drzemkę wliczoną w czas pracy. W Australii czy Kalifornii niektórzy pracodawcy kuszą przerwami na surfowanie. We Francji i na Węgrzech na topie są bony żywieniowe, a w Wielkiej Brytanii w ramach płatnych dni wolnych można oddać się upiększaniu i zabiegom pielęgnacyjnym. W Nigerii natomiast pracodawca może dofinansować pracownikowi generator prądu do domu.
- Grunt, żeby bonusy były dostosowane do kultury pracy i były rzeczywiście dostosowane do potrzeb pracowników – zauważa Dawid Piekarz. – To może brzmieć jak frazes, ale chodzi o to, by pracownicy nie odbierali ich jako jakiejś szykany – wyjaśnia. Podaje przykład godzinnej przerwy na obiad. W Polsce to rozwiązanie się szerzej nie przyjęło. Ludzie wolą wyjść z pracy po ośmiu godzinach, niż doliczać do czasu pracy obowiązkową godzinną przerwę.
Czego więc oczekują polscy pracownicy? – Odpowiedź jest jasna. Abonamentu do prywatnej służby medycznej i karty sportowej – wskazuje wiceszef Instytutu Staszica. – To proste. Państwowa służba zdrowia nie ma w Polsce za dobrej renomy, a ćwiczenia, uprawianie sportu i bycie fit jest od kilku lat naprawdę modne i w dobrym tonie – wyjaśnia.
Ruszyć się zza biurka
Jak wynika z obserwacji Instytutu Staszica, o ile prywatna opieka medyczna jest pożądana przez pracowników w wielu krajach, tak karty sportowe są polską specjalnością.
Historią sukcesu jest program MultiSport i jego twórca Benefit Systems. MultiSport to całkowicie polski pomysł, który narodził się piętnaście lat temu w Warszawie. Od tego czasu zawojował rynek. Na koniec września br. liczba aktywnych kart sportowych oferowanych przez Grupę Benefit Systems w Polsce przekroczyła milion. Dokładnie 1 mln 46,5 tys. sztuk.
- Rośnie świadomość Polaków, jak ważna jest aktywność fizyczna – zauważa w rozmowie z money.pl Robert Moreń z Benefit Systems, kiedy pytamy skąd taka popularność kart MultiSport. – Poza tym, rozwiązanie jest bardzo wygodne dla pracodawców. Otrzymują jedną fakturę, a pracownicy mają dostęp do kilkudziesięciu różnych aktywności. Bo to nie tylko siłownia, ale także basen, szkoła tańca, tenis, czy – dla tych, których męczy ruch – np. grota solna. Schemat działania jest prosty. Wystawca karty jest pośrednikiem pomiędzy pracodawcą a usługodawcami, czyli właścicielami obiektów sportowych, jak siłownia, klub fitness czy basen. Końcowym beneficjentem jest pracownik, który może wybrać z oferty to, co najbardziej mu pasuje. Płaci za to pracodawca, w niektórych przypadkach pracownik dopłaca część kwoty z własnej kieszeni. Pracodawca dostaje za to wspomnianą już jedną fakturę.
Jak wyjaśnia Robert Moreń, z punktu widzenia pracodawcy karta nie powinna być traktowana jako koszt tylko jako inwestycja. – Z badań przeprowadzonych w Anglii wynika, że pracownik, który ćwiczy, jest aktywny fizycznie, mniej choruje i spędza na zwolnieniu lekarskim średnio cztery dni rocznie mniej, niż jego niećwiczący kolega. Biorąc to pod uwagę, cena karty jest dla pracodawcy niższa niż koszt takiej czterodniowej absencji w pracy – tłumaczy.
Ale cały problem jest szerszy. Dzisiejszy tryb życia nie jest szczególnie zdrowy. Godziny za biurkiem, posiłki jedzone w biegu, stres. To wszystko odbija się na zdrowiu. Wygląda więc na to, że pracownicy dobrze wiedzą, co robią, domagając się pakietu medycznego i karty sportowej. Oba te benefity mogą być bowiem traktowane komplementarnie – jako leczenie i profilaktyka.
– Z badań Ministerstwa Sportu i Turystyki wynika, że gdyby choćby połowa nieaktywnych fizycznie Polaków zaczęła ćwiczyć, to roczna liczba zawałów spadłaby o 25 tysięcy, a zgonów o 11 tysięcy. Koszty służby zdrowia zmniejszyłby się o pół miliarda złotych, a koszty pracodawców aż o 3 mld zł – wylicza Robert Moreń.
Okazuje się, że polskie rozwiązanie zyskuje zwolenników także poza granicami naszego kraju.
– Działamy także w Czechach, na Słowacji, w Bułgarii, Chorwacji i Grecji. Łącznie za granicą obsługujemy już 290 tysięcy kart – mówi Robert Moreń.