Wciąż jesteśmy o krok o lockdownu, o krok od narodowej kwarantanny. A jak zapowiada prof. Andrzej Horban - czyli doradca premiera Mateusza Morawieckiego - to oznacza zamknięcie nas w domach przynajmniej na miesiąc. Żadnych spacerów, żadnych zbędnych zakupów oraz policja i wojsko znów na ulicach. Tak wyglądałaby rzeczywistość podczas "narodowej kwarantanny".
Ile brakuje nam do pełnego lockdownu? Jeżeli w środę Ministerstwo Zdrowia poinformuje o ponad 33 tys. nowych przypadków, to rząd Mateusza Morawieckiego będzie musiał na poważnie zastanawiać się nad tzw. narodową kwarantanną. I negocjować te kwestię w ramach koalicji Zjednoczonej Prawicy. O tym, dlaczego musiałby to konsultować, można przeczytać tutaj.
Dlaczego? Bo przekroczymy wtedy próg, który wskazał premier podczas jednej z konferencji prasowych. Ten wynosi średnio ponad 70 zakażeń na 100 tys. mieszkańców każdego dnia z ostatniego tygodnia.
By tak się stało, służby musiałyby wykryć o 8 tys. więcej przypadków niż we wtorek. Trudno to sobie wyobrazić, choć w ostatnich dniach nie wykorzystywaliśmy wszystkich mocy testowych. Z niemal 70 tys. testów dziennie spadliśmy do poziomu 54 tys. testów.
Inna możliwość? W ciągu następnych 6 dni potrzebowalibyśmy ponad 27 tys. infekcji każdego dnia, żeby wpaść w progi lockdownu. Oczywiście to założenia matematyczne. Jak informuje Wirtualna Polska, o narodowej kwarantannie decyduje również Rada Koalicyjna Zjednoczonej Prawicy. Dziennikarz WP Michał Wróblewski ustalił, że zdecydowała o powstrzymaniu się od całkowitego zamknięcia.
O tę decyzję było o tyle łatwo, że liczby nie przekroczyły jeszcze progów bezpieczeństwa. Ze strony rządu słychać za to zapewnienie, że to właśnie wyniki będą decydujące.
- Zasady poszczególnych etapów były przedstawione na konferencji. To liczba zachorowań oraz wydolność służby zdrowia. Nic się nie zmieniło. Na szczęście tempo zachorowań zwolniło. Co daje szansę, że dalsze ruchy nie będą potrzebne, ale za wcześnie żeby mówić, że nie będą potrzebne - informuje rzecznik rządu Piotr Müller w odpowiedzi na informacje o spotkaniu koalicjantów.
Jak pokazują dane, średnia 7-dniowa wciąż rośnie. Dlaczego? To bardzo proste. Jeszcze w ten niedzielę lub poniedziałek do wyliczania średniej były brane pod uwagę dni, gdy mieliśmy np. 15 i 19 tys. infekcji (odpowiednio 2 i 3 listopada). A biorąc dokładnie tydzień od tego wtorku, nie zeszliśmy ani razu poniżej 20 tys. infekcji.
Rząd opublikował jednak nie tylko progi wprowadzające tzw. narodową kwarantannę, ale również pokazał ewentualne progi znoszenia części restrykcji. I o nich warto wiedzieć.
Kiedy luzowanie? Już można to prognozować
Na podstawie prognoz dalszego przebiegu epidemii można wskazywać zatem moment, gdy część obostrzeń będzie ściągana. Oczywiście ostatecznie zależy to od premiera Mateusza Morawieckiego i ministra zdrowia Adama Niedzielskiego. To jednak lepiej pokaże, jak daleko nam do końca epidemii.
Najprawdopodobniej od 1 grudnia wrócimy do stanu, gdy cała Polska była strefą czerwoną i była objęta obostrzeniami charakterystycznymi dla tego stopnia epidemii. Zgodnie z deklaracjami rządu, stanie się to, gdy średnia liczba zakażeń z ostatnich 7 dni spadnie poniżej 19 tys. I to właśnie na przełomie listopada i grudnia może do tego dojść.
Co to oznacza dla Polaków? M.in. to, że na terenie całego kraju będzie obowiązywał wciąż nakaz noszenia maseczek, ale do działalności powinna wrócić większość biznesów. Tak przynajmniej strefy czerwone funkcjonowały przez długie miesiące. Otwarte były sklepy meblowe i działały galerie handlowe.
W rejonach o takim stopniu zaawansowania epidemii funkcjonowały bez problemu kina, teatry, restauracje i siłownie. Choć oczywiście mogły się otwierać tylko w zaostrzonym reżimie.
Mniej więcej od 20 grudnia możemy wrócić do sytuacji, gdy Polska była w całości żółtą strefą, ale z punktowymi obszarami czerwonymi. Zgodnie z planem rządu stanie się to w momencie, gdy średnia liczba zakażeń z ostatnich 7 dni spadnie poniżej 9,4 tys. I - zgodnie z prognozami - może się to wydarzyć na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia. Prezentem pod choinkę może być zatem powrót do podziału Polski na dwa kolory: żółty i czerwony.
Wtedy również na ulicach był obowiązek noszenia maseczek. W tym momencie jednak były dopuszczalne np. imprezy rodzinne i wesela. Wtedy też działała spora część szkół (w strefie żółtej hybrydowo, w strefie czerwonej stacjonarnie).
Na przełomie 9 i 10 stycznia możemy za to wrócić do podziału Polski na trzy strefy: czerwoną, żółtą i zieloną. Warto jednak pamiętać, że wciąż będziemy mówić o blisko 2 tys. przypadków każdego dnia.
Jak wskazują prognozy - od dziś do 25 stycznia służby sanitarne poinformują o niemal 900 tys. nowych zakażeń. A przecież warto przypomnieć, że od marca do dziś wykryliśmy niespełna 600 tys. infekcji. Przez następne 2,5 miesiąca pojawi się w Polsce o wiele więcej zakażonych niż przez ostatnie 8 miesięcy.
Oczywiście warto pamiętać, że to szacunki. Spełnią się, o ile epidemia nie przyśpieszy i już niebawem będzie po prostu zwalniać.
Pozytywne prognozy
Jak oszacowaliśmy termin wprowadzenia zmian w obostrzeniach? Wzięliśmy pod uwagę prognozy Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego. Z prognoz ICM korzysta między innymi rząd, a cała ekipa ekspertów jest elementem zespołu ds. monitorowania i prognozowania epidemii COVID-19 powołanego przez ministra zdrowia.
ICM w ostatnich dniach zaktualizował prognozy, które tworzone na bazie danych dostępnych do z 9 listopada. Analitycy pokazują, jak liczba zakażeń będzie wyglądała w Polsce do 31 stycznia 2021 roku.
- Z naszej najnowszej prognozy wynika, że nie przekroczymy progów bezpieczeństwa, które wskazał premier Mateusz Morawiecki - mówi money.pl dr Franciszek Rakowski, kierownik zespołu ICM. Jak podkreśla prognoza zakłada m.in. obowiązywanie dotychczasowych obostrzeń, ale również utrzymanie dotychczasowej strategii testowej. Gdybyśmy maksymalnie zwiększyli moce badawcze, to i wyników pozytywnych byłoby siłą rzeczy więcej.
- Prognozy zależą głównie od tego, czy Polacy będą uczciwie i sumiennie przestrzegać obostrzeń. Jeżeli nie zmniejszy się liczba kontaktów, to i na lepsze perspektywy nie można liczyć - mówi.