Uzasadniając ostatnią decyzję NBP o podniesieniu stóp procentowych, prezes NBP Adam Glapiński mówił, że inflacja jest wyższa w krajach, które najszybciej wyszły z pandemii i że wzrost inflacji obserwowany jest niemal na całym świecie. Wynika to m.in. z problemów z łańcuchami dostaw, niepełnego wykorzystania czynników produkcji lub wręcz ich braku.
- Podwyżka stóp przez RPP nie obniży inflacji, która istnieje w tej chwili. Nie mamy wpływu na bieżącą inflację. Mamy wpływ ewentualnie na inflację za kilka kwartałów, być może od początku przyszłego roku, gdy spodziewamy się najwyższej inflacji. Działamy z wyprzedzeniem – przekonywał kilka dni temu prezes NBP.
Inflacja i czarne łabędzie
Również w niedawnej rozmowie z Radiem Plus wiceminister finansów Piotr Patkowski, pytany o to, jakiej inflacji możemy się spodziewać w przyszłym roku, odpowiedział, że nawet do połowy 2022 roku wysokie tempo wzrostu cen się utrzyma, ale potem inflacja wyhamuje, chyba że nastąpią jakieś kolejne nieprzewidywalne wydarzenia na rynkach światowych.
Tymczasem, jak wynika z analiz ekonomicznych, czynniki zewnętrzne, na które powołuje się rząd i NBP, takie jak wahania cen ropy naftowej, braki surowców, a także zerwane łańcuchy dostaw, odpowiadają jedynie za ok. 2,5 polskiej inflacji, za pozostałe zaś 4 proc. odpowiada już polityka prowadzona przez NBP i polski rząd.
Z raportu Rady Polityki Pieniężnej wynika, że gdyby usunąć szoki podażowe spowodowane pandemią, inflacja i tak byłaby blisko 4 proc., czyli na nieakceptowalnym dla zdrowej gospodarki poziomie. I za tę sytuację odpowiedzialne są już wyłącznie polskie władze.
Profesor Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC i były wiceminister finansów już na wstępie rozmowy podkreśla, że inflacja w Polsce jest dziś dwa razy wyższa od unijnej, ale nie dlatego, że wyszliśmy szybciej z kryzysu pandemicznego, jak twierdzi Adam Glapiński, ale dlatego, że zarówno rząd, jak i NBP popełniły poważne błędy.
Rząd przekupuje Polaków. Będzie tylko gorzej
Według profesora, w pandemicznym kryzysie Polacy zostali m.in. zmuszeni do wycofania części swoich oszczędności z banków, gdyż stopy procentowe były ujemne. To zaś skutkowało nakręceniem spirali cen na rynku nieruchomości. Jednak – jak podkreśla ekonomista - nie było to na szczęście zjawisko na dużą skalę – wielka ucieczka z banków może dopiero nastąpić, gdy inflacja wymknie się spod kontroli.
Istotnym czynnikiem, który przyczynił się do wzrostu inflacji – jak podkreśla profesor-były podwyżki wynagrodzeń przy jednoczesnym spadku wydajności pracy.
W czasie kryzysu gospodarka skurczyła się o 3 proc. a nie było przy tym spadku zatrudnienia, gdyż rynek został zalany przez rząd gotówką m.in. na wynagrodzenia. – Mieliśmy więc do czynienia ze spadkiem wydajności i równocześnie ze wzrostem płac – przypomina ekonomista.
Zdaniem profesora Gomułki, sytuacja z wynagrodzeniami nie została przez rząd do tej pory jasno rozstrzygnięta. - W założeniach do przyszłorocznego budżetu jest bowiem przyjęty wzrost płac nominalny. Ten wzrost inaczej ocenia NBP, a inaczej resort finansów, gdyż ten ostatni określił go na poziomie 12,5 proc. To bardzo dużo – podkreśla prof. Gomułka i dodaje: Pytanie o ile ten wzrost płac będzie wyższy od wzrostu wydajności pracy. Jeśli znacząco – sytuacja stanie się groźna.
Zdaniem prof. Gomułki to naturalne, że pracownicy – szczególnie ci najmniej zarabiający – domagają się podwyżek wynagrodzeń. Sprzyja temu niskie bezrobocie i rekordowo wysokie braki kadrowe na rynku pracy. Firmy chcąc zatrzymać pracowników muszą ze sobą o nich rywalizować.
Do wzrostu inflacji przyczyniają się również wielkie transfery społeczne takie jak: 500 plus, 13 i 14-sta emerytura oraz obniżenie wieku emerytalnego.
– Proces przekupywania Polaków trwa i będzie się pewnie nasilał przed wyborami – uważa prof. Gomułka i dodaje, że cena za to będzie wysoka. Podkreśla jednak, że byłaby jeszcze wyższa, gdyby rząd zainterweniował w sprawie frankowiczów, jak obiecywał w kampanii Andrzej Duda.
Nic nie wiemy o ekonomii?
Z kolei Maciej Bierent, wieloletni przedsiębiorca prowadzący swoją firmę w Niemczech, który często zajmuje się publicystyką ekonomiczną, zauważa na swoim Facebooku, że wielu Polaków dopiero teraz zapoznało się z definicją inflacji, a znaczna część z nich fetyszyzuje ten temat.
"Brak podstawowej edukacji ekonomicznej w Polsce powoduje to, że wielu ludzi reaguje paniką na to normalne zjawisko, z którym każdy dorosły obywatel musiał się zetknąć. Nie należy wartościować inflacji: czyli nadawać jej cech etycznych. Tak jak etycznych cech nie ma grawitacja czy wyporność. Taki po prostu jest system bankowy i dopóki obowiązuje należy go rozumieć i nauczyć się w nim funkcjonować" – ocenia Bierent i dodaje, że alternatywą jest "permanentne biadolenie i wychodzenie na ulicę".
Jakub Sawulski, kierownik zespołu makroekonomii w Polskim Instytucie Ekonomicznym, podobnie jak prof. Gomułka, uważa, że trudno obwiniać zwykłych ludzi, że zachowują się tak, że w konsekwencji inflacja rośnie.
Jak podkreśla ekonomista, z podwyższoną inflacją mieliśmy do czynienia również przed pandemią - mieściła się ona wówczas w górnych dopuszczalnych granicach odchyleń i była skutkiem niskiego bezrobocia i rekordowo wysokich niedoborów pracowników na rynku pracy. – Teraz te niedobory pracowników znowu wróciły do poziomów przedpandemicznych – zaznacza Sawulski.
Dodaje, że mamy bardzo słabe związki zawodowe, a Polacy nie biegają po podwyżki. Naturalne jest, że wykorzystują sytuację na rynku pracy, bo to "najlepszy moment" na podwyżkę.
Z kolei dla firm to również najlepszy moment, by podnieść ceny swoich towarów i usług. Rośnie bowiem popyt i koszty pracy. Tylko dokąd nas to zaprowadzi?
– Najbardziej obawiamy się, że firmy podniosą ceny tak, że inflacja będzie dwucyfrowa – ocenia Sawulski.
– To naturalne, że ludzie chcą mieć wyższe dochody. Od tego jest rząd i NBP, by nie dopuścić do kryzysu – kwituje krótko prof. Stanisław Gomułka.