W pierwszym kwartale roku metr kwadratowy nowego mieszkania w największych miastach kosztował średnio 8,1 tys. zł w porównaniu do 7,3 tys. zł rok wcześniej - podał NBP. Dane dotyczą siedmiu największych miast Polski, w których mieszka łącznie 5,1 mln osób.
Cena dobiła w ten sposób do tej notowanej ostatnio podczas boomu frankowego. Szaleństwo cenowe dotknęło przy tym szczególnie Warszawę, gdzie za metr kwadratowy na rynku pierwotnym trzeba płacić aż 9,4 tys. zł, czy Gdańska - 8,3 tys. zł. W obu miastach to może nie są jeszcze historyczne rekordy, ale jest już do nich bardzo blisko.
W Gdyni, Warszawie i Katowicach wzrosty cen liczone rok do roku wynoszą ponad tysiąc złotych za metr. To już prawdziwa gorączka nieruchomości. Ceny napędzają rosnące zarobki ludności i tani kredyt. Popyt musi być olbrzymi, bo deweloperzy wcale się nie ociągają. Nawet biją rekordy. Oddali w pierwszych czterech miesiącach roku do użytku 39,3 tys. mieszkań, czyli o 16 proc. więcej niż rok wcześniej. A to i tak najwyraźniej za mało.
Zobacz też: Kontrowersyjny podatek powraca. "Polacy się go boją, bo ma istotne minusy"
Ceny rosną za szybko? To co dopiero mają powiedzieć tacy Szwedzi czy Islandczycy? Nasze ceny dochodzą dopiero do tych notowanych w 2008 roku, czyli roku boomu w Polsce na kredyty frankowe, a zarazem roku globalnego kryzysu finansowego. A w Szwecji przekraczają je o aż 72,5 proc.
Imigranci napędzają ceny
W Szwecji powodem wzrostu cen jest masowy przyjazd imigrantów - podaje Keith Moore w miesięczniku "Policy Review". Na 290 samorządów aż 255 deklaruje braki mieszkaniowe. Liczba mieszkańców skokowo wzrosła, a tempo zezwoleń budowlanych jak było powolne, tak powolne jest nadal - pisze Moore.
Co więcej, ceny wynajmu są ograniczone od góry, więc podaż takich mieszkań szybko nie rośnie i zwiększony popyt siłą rzeczy przekłada się głównie na kupno nieruchomości. A że dodatkowo kredyty są nisko oprocentowane, to taki zestaw powoduje, że ceny idą ostro w górę.
Odwrotny trend widać w Hiszpanii. Przedtem ceny mieszkań były tam sztucznie napompowane przez deweloperów, którzy liczyli na sam wzrost ceny, a nie na to, by komuś mieszkanie szybko sprzedać. W latach 2009-2013, wraz z globalnym kryzysem, bańka jednak pękła.
Bezrobocie było bardzo wysokie i popyt ze strony Hiszpanów niewielki. Wywindowane ceny powodowały, że mało kogo było stać na kupno mieszkania. Oprócz przyjezdnych turystów. W latach 2016-2018 ceny już wyraźnie rosły, ale nadal są niższe o 19 proc. od tych z 2008 roku.
Wśród państw naszego regionu Polska miała względnie niskie odbicie cen. W Niemczech ceny wzrosły o aż 41 proc. od 2008 roku, na Węgrzech poszły w górę o 30 proc., w Czechach o 29 proc., a na Słowacji o 5 proc.
Marsz w górę jest nieuchronny? Niskie stopy procentowe i rosnące zarobki ludności na to by wskazywały. Na fali brexitu wracać może część polskich emigrantów, a popyt i tak jest wciąż duży. Badania wskazują, że brak jest nawet ponad 2 mln mieszkań. To tzw. luka mieszkaniowa, czyli różnica między liczbą mieszkań, a liczbą gospodarstw domowych.
Z drugiej strony wyjechać planuje do Niemiec znaczna część Ukraińców, którzy obecnie gdzieś przecież mieszkają. A do tego dzieci rodzi się mniej niż kiedyś i mimo programu 500+ mamy od lat regularny regres naturalny. A i buduje się coraz więcej. No i niskie stopy procentowe nie będą dane na zawsze.
W ten sposób nadwyżka popytu nad podażą mieszkań musi być stopniowo zasypywana. A wraz z nią zmaleje nacisk na wzrost cen. Przy obecnym tempie budowy - 16 tys. mieszkań miesięcznie - powinno to zająć około dziesięciu lat.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl