Otóż Panie Marku, tak dokładnie jak z tym rządem jest to ja tak naprawdę nie wiem, to pokaże dopiero przyszłość. Ale to całe zamieszanie przypomina mi taki stary dowcip. Otóż, w tym dowcipie, szedł sobie człowiek ulicą z wielkim workiem na plecach. Co kilkadziesiąt metrów zatrzymywał się, energicznie potrząsał tym workiem, kilka razy kręcił nim nad głową, zarzucał na plecy i szedł dalej.
Kiedy ta sytuacja powtórzyła się kilkakrotnie, idący za nim obserwator nie wytrzymał i podczas kolejnego potrząsania i kręcenia workiem nad głową zapytał o co chodzi? Jak, nie przymierzając, Pan Marek. Wyjaśnienie okazało się niezwykle proste. Otóż – rzekł człowiek z workiem – ja w tym worku mam spore stadko szczurów, proszę pana. I jak ja mam ten worek na plecach i idę, a one się tam poukładają, zorganizują, to zaczynają mnie podgryzać, excusez le mot, w końcówkę pleców. To ja się wtedy zatrzymuję, potrząsnę nimi, zamieszam… i na jakiś czas, choć niezbyt długi, mam spokój.
A z tym ministrem od sportu to, jak mówi ulica, historia jest jeszcze inna. Otóż ktoś na Nowogrodzkiej wymyślił, że jak od sportu, to kandydat sam musi być bardzo wysportowany, giętki. Kłopot w tym, że taki wysportowany i giętki, to i szybko biega. No i wszyscy, którzy odpowiadali tym kryteriom i byli brani pod uwagę, bardzo szybko uciekli i nikt nie był w stanie ich dogonić. I w ten sposób ministrem od sportu (swoją drogą po co takie ministerstwo to nie wiem) musiał, przynajmniej tymczasowo, zostać sam Premier. W końcu, podobno, bardzo dobrze grał, i gra, w ping ponga.
Zupełnie inaczej ma się natomiast sprawa z ministrem od energii. Otóż, nie będzie już ministrem, bo nie będzie takiego ministerstwa. A dlaczego? To jest akurat proste. Jesteśmy bardzo poważnym emitentem CO2 i do ocieplenia klimatu walnie się przyczyniamy, ale bez przesady, wcale nie jesteśmy największym szkodnikiem na tym polu w Europie. Nasi sąsiedzi, Niemcy, szkodzą znacznie więcej, a na nich nikt się nie obrusza w Unii Europejskiej, tak jak na nas. Kłopot w tym, że my uparliśmy się by mieć „brudną energię” ze spalania węgla kamiennego.
Nie żadne wiatraki, które ponoć powodują, że kury się nie niosą, i psują krajobraz wpływowej polityk (polityczce?) z PiS (a ponadto obiecała, że je wszystkie zlikwiduje) i inne takie wynalazki diabła, ale stary dobry, bo polski, węgiel kamienny (brunatny też może być). No i ci komisarze z Komisji Europejskiej dawaj najeżdżać na tego ministra od energii niemiłosiernie. To się to ministerstwo zlikwiduje i na kogo będą teraz najeżdżać? Zostaną, jak ten Himilsbach z angielskim!
Ale najciekawsza sprawa to jest z tym Ministerstwem Skarbu, które najpierw było, później go nie było, a teraz znowu będzie, ale, dla niepoznaki, pod inną nazwą - tak trudną, że jeszcze jej ostatecznie nie wymyślono. Otóż temu ministerstwu to ja się uważnie przyglądam od wielu lat (tak uważnie, że nawet w nim przez kilka miesięcy, onegdaj, pracowałem – ale o tym za chwilę). Otóż, jak szczęśliwie upadł ustrój dekretowanej szczęśliwości powszechnej, to, 13 lipca 1990 roku, powołano Ministerstwo Przekształceń Własnościowych.
I ja cele i zadania tego urzędu rozumiałem. Miał się on zajmować procesami prywatyzacji przedsiębiorstw należących do Państwa – a wówczas praktycznie wszystko należało do Państwa. I lepiej czy gorzej, zdania są podzielone, zajmował się tym. Ale długo to nie trwało. Już po pięciu latach znacznie rozszerzono jego kompetencje i zmieniono nazwę na Ministerstwo Skarbu Państwa. Aha, pomyślałem, jak jest SKARB to trzeba go strzec, a nie prywatyzować – co często było rozumiane jako „rozdawać”, ba, nawet rozprzedawać skarbu nie wypada. Przede wszystkim trzeba go strzec.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych los zrządził, że trafiłem, na kilka miesięcy, do tegoż Ministerstwa Skarbu, więc mogłem jego działanie obserwować od środka. No i rzeczywiście: o prywatyzowanie to tam nie chodziło. Najważniejsze w ministerstwie, prawie 700 osób, więc już dawno przekroczyło granicę poza którą zasilanie zewnętrzne jest zbędne (jest tyle rozgrywek wewnętrznych, że na nic innego nie ma czasu}, były kserokopiarka i szafa pancerna (taka ona pancerna jak i ministerstwo, zwyczajna, tyle, że z blachy).
Każde pismo było kserowane, w każdym pokoju osobno, i do szafy. I co? I nic! Do szafy! To, że od czasu do czasu coś jednak było prywatyzowane to cud prawdziwy, a może nie tyle cud, co efekt bardzo silnych nacisków różnych bardzo ważnych ludzi.
I tak sobie to Ministerstwo Skarbu, pod wodzą zmieniających się strażników SKARBU, funkcjonowało przez 10 lat. Aż tu nagle, we wrześniu 2016 roku, odwołano kolejnego strażnika SKARBU, Dawida Jackiewicza, i przystąpiono do likwidacji ministerstwa. Nie, wcale nie dlatego, że nie było już SKARBU i nie było czego strzec. SKARB był. Czy to więc ten strażnik niedostatecznie strzegł tego SKARBU, a może wręcz przeciwnie, strzegł go zbyt gorliwie? Tak do końca to nie wiadomo. W każdym razie, pod bardzo silnym naciskiem różnych bardzo ważnych ludzi, ministerstwo przestało istnieć. Na trzy lata.
W czasie tych trzech lat, kiedy ministerstwa nie było, to SKARB się nawet rozrósł, powiększył. Co prawda znajdujące się w nim najróżniejsze srebra rodowe mają się kiepsko, bardzo kiepsko, niektóre to całkiem zaśniedziały nie czyszczone od lat, ale - licząc na sztuki - to SKARB się powiększył.
No i teraz, nieoczekiwanie, dowiadujemy się, że, pod bardzo silnym naciskiem różnych bardzo ważnych ludzi, Ministerstwo Skarbu wraca na scenę, i strażnik SKARBU też wraca, ale dla niepoznaki chyba, pod nieokreśloną jeszcze nazwą – typuje się, że będzie to ministerstwo nadzoru właścicielskiego. Nowy strażnik SKARBU (no właśnie, strażnik, czy już nie strażnik, tylko nadzorca właścicielski – nie wiemy) wicepremier Jacek Sasin, będzie nie tylko nadzorował, ale też inicjował, wykorzystywał potencjał i synergie, zbierał do kupy to wszystko „co jeszcze państwu po tych latach grabieży zostało”, a nawet odzyskiwał firmy, które wcześniej zostały sprzedane. A to wszystko na rzecz „przyspieszonego rozwoju”. Czyjego? A tego to Pan wicepremier i nadzorca właścicielski nie powiedział.
No i czego Pan, Panie Marku, nie rozumie?