Niby mam zacząć za chwilę rozmowę z trzema ekspertami podczas targów MIPIM w Cannes, a zamiast o nieruchomościach myślę o Harrym Potterze, o Tym-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać i o rzeczywistości, którą na co dzień obserwuję, a która już dawno temu jest bardziej abstrakcyjna niż ta opisana przez J.K. Rowling.
“Za każdym razem, kiedy wychodzę z pokoju, w którym piszę, i zerkam na wiadomości, widzę, że ktoś popełnił kolejne kretyństwo” – Rowling, która najwyraźniej sama ma już dość słowa na B, napisała w grudniu na Twitterze.
Tymczasem od grudnia, wydarzeń — nie wiem czy kretyńskich, ale co najmniej “interesujących” jakby to z lekka ironicznie powiedzieli Anglicy — ma miejsce sporo: nieudane głosowania popierające umowę “wyjścia” w Izbie Gmin; rezygnacje ministrów i parlamentarzystów; premier May znosząca opłaty za wysłanie wniosku o status osoby osiedlonej dla imigrantów z państw unijnych, w tym z Polski; Kościół Anglikański modlący się i apelujący o jedność mieszkańców Wysp na spotkaniach przy kawie i ciastkach w kościele; spiker Izby Gmin John Bercow powołujący się na zasadę sprzed 400 lat, mówiącą o tym, że Izba Gmin nie może poddać pod głosowanie tej samej, niezmienionej umowy z Unią Europejską podczas jednej sesji parlamentarnej; czy wreszcie premier May nieustannie powtarzająca, że cały czas robi właściwą rzecz dla kraju, choć wciąż doskonale wszyscy pamiętają jej wystąpienie sprzed referendum, kiedy mówiła, że pozostanie w Unii Europejskiej sprawi, że Wielka Brytania będzie bezpieczniejsza, bogatsza i bardziej wpływowa niż poza Unią.
“Polska się bogaci i widzimy, że Polacy wracają do kraju z Wysp, bo przeraża ich ta niepewność. U nas w kraju być może wynagrodzenie za pracę nie jest tak wysokie jak w Wielkiej Brytanii, ale za to koszty życia są niższe, a wzrost gospodarczy – większy” – mówi mi w Cannes Tadeusz Kościński, wiceminister przedsiębiorczości i technologii. Sam urodził się w Wielkiej Brytanii, ale od kilku dekad żyje i pracuje w Polsce.
Ja chyba już też mam dość słowa na B. Jest o nim mowa na każdej konferencji, na której jestem: w Chinach, USA, czy w Europie. O to co może się wydarzyć pytają mnie rządowi oficjele i przedstawicieli biznesu z Polski i Środkowo-Wschodniej Europy.
Finansowy exodus
Jak się tu nie bać, skoro brytyjska prasa donosi, że prawie 300 firm finansowych przenosi aktywa o wartości ponad biliona dolarów i tysiące pracowników z Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej, firmy ubezpieczeniowe zaczynają wydawać zielone karty brytyjskim kierowcom, koncerny samochodowe zwalniają tysiące pracowników i grożą wyprowadzeniem produkcji na kontynent, przemysł chemiczny ogłasza, że może stracić pół miliarda dolarów, nie wspominając o rolnictwie, które może zupełnie się zawalić tracąc dostęp do unijnych pracowników. Pozostaje jeszcze whiskey — na wyjściu bez umowy brytyjscy producenci stracą rocznie około 65 mln dolarów.
Ale są jeszcze inne elementy debaty — Izba Lordów wzywająca rząd brytyjski do podpisania umowy celnej z Unią Europejską; Europejski Trybunał Sprawiedliwości decydujący o tym, że Wielka Brytania może w każdej chwili zrezygnować z wyjścia bez zezwolenia 27 krajów członkowskich; unijni dyplomaci potwierdzający, że wydłużenie członkostwa albo całkowita rezygnacja z wyjścia jest możliwa, itd, itp.
"Oni chyba oszaleli"
Nadal pamiętam poranek 24 czerwca 2016. Obudziłem się i od razu zerknąłem na wiadomości, ale moja reakcja była dokładnie taka jaką usłyszałem miesiąc temu od młodego amerykańskiego prawnika, podczas dorocznej konferencji outsourcingowej w Orlando na Florydzie, gdzie tłumaczyłem co może oznaczać wyjście Wielkiej Brytanii z Unii nie tylko dla niej samej, ale dla całej Europy — “Oni chyba oszaleli!” krzyknął, łapiąc się za głowę.
Ja też nie mogłem uwierzyć słysząc ludzi mówiących, że głosowali za “wyjściem,” a teraz żałują, bo nie zdawali sobie sprawy, że ich głos może mieć wpływ na wynik. Tak czy inaczej, wiedziałem, że referendum ma charakter konsultacyjny i nie jest wiążące. Zresztą, kto o zdrowych zmysłach chciałby porwać się na tak szaleńczy krok i twierdzić, że sam może więcej niż w grupie, nawet jeśli ta grupa nie jest doskonała.
Wiedziałem też, że otrzeźwienie nadejdzie, i wszystko wskazuje, że małymi krokami zmierzamy właśnie w tym kierunku. W tym tygodniu premier May wysłała do przewodniczącego Rady Europejskiej list wnioskując o przesunięcie daty opuszczenia Unii — na razie o trzy miesiące. Twierdziła, że jest po stronie obywateli. Jon Snow, dziennikarz Channel 4 od razu ironicznie spytał premier na Twitterze czy bycie po stronie obywateli oznacza: “pozostanie,” “wyjście” czy “podanie się do dymisji?”
Na unijnym szczycie, po długich negocjacjach, Brexit przesunięto na 22 maja, jeśli trzecie głosowanie nad umową rozwodową w Izbie Gmin pójdzie po myśli May, lub 12 kwietnia, jeśli powtórzy się wynik dwóch poprzednich głosowań. Jest jeszcze trzecia możliwość — dłuższe opóźnienie, ale to wiązałoby się z udziałem Wielkiej Brytanii w wyborach europejskich, na co brytyjska premier, póki co, nie bierze pod uwagę.
Obywatelskie ruszenie
Kiedy kończę ten tekst, obywatelska petycja o cofnięcie Artykułu 50 Traktatu o UE i pozostaniu w Unii w ciągu niecałych zebrała prawie 6 mln. podpisów, mimo że w między czasie strona przestała działać. Theresa May stanowczo odrzuciła możliwość cofnięcia Artykułu 50. Lider Partii Pracy Jeremy Corbyn odmówił wykluczenia takiej opcji w sytuacji kiedy umowa rozwodowa nie zostałaby przyjęta przez parlament.
To prawda, że jesteśmy świadkami szaleństwa, które ogarnęło Wyspy Brytyjskie, spowodowało ogromne straty gospodarcze, wizerunkowe i finansowe. Dostarczyło też tematu do dyskusji na kilka lat. Teraz nastąpi “opóźnienie,” potem “zapomnienie”, aż w końcu słowo na B nigdy nie stanie się ciałem.