- Nikogo nie obchodzimy - mówi jeden z rolników na wrocławskim targowisku. - Wszyscy mówią tylko o nartach, knajpach, feriach, hotelach. A gdzie ja ze 100 tonami ziemniaków? Dziki i sarny w lesie to dostają, ale ile tak można? - opowiada. Dla niego otwarte teatry, kina, opery i baseny niewiele znaczą. Jego klienci wciąż są zamknięci. Restauracje, szkolne stołówki i hotelowe bary nadal nie mogą działać.
W piątek premier Mateusz Morawiecki i minister zdrowia Adam Niedzielski ogłosili pierwszy duży etap luzowania przepisów. Na razie na 2 tygodnie, na próbę.
Jeżeli otwarcie gospodarki spowoduje wzrost zakażeń, luzowanie skończy się na szybkim zamykaniu. Tak czy inaczej - dziś na liście branż do odmrożenia nie ma gastronomii. Restauracje wciąż pozostają zamknięte. Do szkół nie wrócą też uczniowie starszych roczników.
- Nic się nie sprzedaje - mówi nam inny rolnik. Wygląda na wyczerpanego, na targowisku jest od kilku dni. Jak mówi, będzie siedział tu tak długo, aż sprzeda towar. Wyrzucać nie chce.
- W 2019 roku, czyli ostatnim normalnym, który pamiętam, w noc wszystko sprzedawałem. A teraz? Jest przed 9-tą, sprzedałem zaledwie 2 worki ziemniaków po 15 kilogramów za 5 zł każdy - mówi. To ledwie kilkadziesiąt złotych utargu.
- Spać będę w ciężarówce. Przyjechałem z Sieradza. Przecież nie wrócę z całą paką towaru do domu. Może w kilka dni jakoś to zejdzie - dodaje. Woli zachować anonimowość. Nie chce narzekać pod nazwiskiem. I jak mówi, nie umęczyła go ciężka praca. W piątek i w czwartek worków z ziemniakami nie przerzucał. Martwi go za to czekanie i zamartwianie się, z czego wyżywi czteroosobową rodzinę.
Zakupowe szaleństwo
Na wrocławskiej giełdzie rolnej panuje wyjątkowo duży ruch. Proporcje są jednak dość znacznie zaburzone. Nie ma klientów. Na targu nie pojawiają się restauratorzy, bo ich biznes jest zamknięty. Efekt? Na 10 sprzedających rolników przypada zaledwie jeden klient. I to on rządzi. Cenowych okazji nie brakuje. I to właśnie one najlepiej świadczą o problemach rolników.
- Poproszę 20 kilogramów ziemniaków. Do tego 30 kilogramów buraków. I kolejne 30 kilogramów marchewki - mówię przy jednym ze stanowisk, a sprzedawca przygotowuje kolejne towary. Takich worków dawno nie kupowałem. Wyjście do lokalnego warzywniaka z taką listą zakupów wiązałoby się z wydatkiem blisko 200 zł. Dziś jest o wiele taniej.
Sprzedawca podaje, ja wrzucam kolejne produkty do bagażnika. Owoce i warzywa raz po raz lądują w aucie. Gdy liczę oszczędności, rolnik liczy straty. Dziś za taką paczkę wystarczy zapłacić około 50 zł. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu musiałbym o wiele głębiej sięgnąć do portfela.
U rolnika Adama Muchy - oprócz wymienionych warzyw - kupiłem jeszcze 5 kg pietruszki za 10 zł. Kilogram kosztował mnie zatem 2 zł. Latem 2019 r. w sklepie płaciłem 25 zł, a w hurcie pietruszka kosztowała 9 zł za kg.
Gdybym miał większy samochód, wziąłbym więcej i rozdał rodzinie i sąsiadom. Rozpędzony wziąłem jeszcze 15 kg mandarynek. Żal było nie brać. Za owoce prosto z Egiptu zapłaciłem 60 zł. Ciągle było mi mało. Na tylne siedzenie wrzuciłem jeszcze 2 olbrzymie pomelo, 2 paczki cudnych truskawek, 2 opakowania koktajlowych pomidorów i 6 awokado za kolejne 50 zł.
Nie mogłem się jeszcze oprzeć tabliczce reklamującej świeże, ekologiczne jajka. Kupiłem 60 za 30 zł. Wydałem 190 zł, ale zamiast dwóch siatek, mam cały samochód.
Tak skończyła mi się gotówka, którą tu się płaci. Może i dobrze. Bez tego kupowałbym dalej. Wtedy w domu, zamiast pochwały, usłyszałbym gorzkie słowa. W tym szaleństwie jednak tylko ja byłem uśmiechnięty.
"Kiedyś były GS-y"
- Mam 76 lat. Na roli pracuję od dziecka. Przyjeżdżam na giełdę do Wrocławia od 30 lat. Tak źle nigdy nie było. Nie ma klientów. Z synem na gospodarce zebraliśmy 100 ton ziemniaków, nieco mniej buraków i po kilka ton pietruszki i marchwi. Sprzedałem może z tonę ziemniaków, i to po 5 zł za 15 kg. Dramat. Nawet nie będzie z czego zasiać, posadzić, obrabiać - mówi nam Adam Mucha.
Rolnik stara się jednak myśleć pozytywnie. Wkrótce ma pierwsze szczepienie przeciwko COVID-19.
- Jak się wszyscy zaszczepimy, to jakoś to może ruszy. Tylko czy będzie co otwierać, kiedy rząd zdecyduje, że już czas? Ludzie już nie mają z czego prowadzić interesów. Bez branży gastronomicznej jestem zgubiony. Kiedyś to można było oddać plony do GS-u (funkcjonujące w PRL Gminne Spółdzielnia "Samopomoc Chłopska" - przyp. red.). Dawali mniej niż na rynku, ale gospodarzyło się bezpieczniej. A teraz? - pyta.
- Przecież żadne hipermarkety tego ode mnie nie wezmą, bo mają swoich rolników. W kropce jestem i tyle. Nikogo nie obchodzi nasz, rolników, los. Rząd otwiera hipermarkety, szkoły dla maluchów i nie pomyśli, że my z barami i hotelami jesteśmy już na dnie, a przecież coś jeść musimy - dodaje rolnik.
Jabłka, gruszki, inne warzywa i owoce też nie znajdują swoich nabywców, choć płaci się tu grosze. Sprzedają się za to… jajka. Polacy zamienili się w domowych piekarzy. Im więcej pieką, tym więcej zarabiają hodowcy kur.
- Nie mogę narzekać - mówi Dorota. Handluje jajkami od 30 lat.
- Ludzie od marca zeszłego roku kupują jeszcze więcej jajek niż wcześniej. Ruch jest mniejszy, bo nie ma zaopatrzeniowców z hoteli i barów, ale u mnie spadek sprzedaży jest niezauważalny. Może jakieś 10-20 proc. mniej schodzi. Jednak nie ma co marudzić. To rolnicy mówią, że zabrano im pracę, życie, nic im nie zostało. To jest tragedia. Czegoś takiego nigdy nie było - dodaje.