Kryzys wywołany pandemią COVID-19 pokrzyżował kariery wielu osobom. Doświadczył tego m.in. Patryk Pawełczak – polski pilot samolotów pasażerskich, który mieszka w Barcelonie. Mężczyzna kilka dni temu opublikował na jednym z portali społecznościowych post, w którym krótko opisał, jak zmieniała się jego kariera w ciągu ostatniego roku. Do opisu dołączył kolaż zrobiony z trzech zdjęć z różnych miejsc pracy. W poście nie ma próśb o pomoc w poszukaniu zatrudnienia. Jest za to refleksja.
"Pomyśleć, że nie tak dawno temu narzekałem na nocne loty albo że w tym roku wylatałem tylko 700 godzin. Właśnie potwierdziło się powiedzenie, że uczymy się doceniać to, co mamy, tylko wtedy, gdy to tracimy" - napisał Pawełczak na portalu Linkedin, a jego post został wyświetlony 12 mln razy.
Patryk Pawełczak pochodzi ze Śląska. Pierwsze szlify w zawodzie pilota zdobywał w częstochowskim aeroklubie. Potem przeniósł się do Hiszpanii, a ściślej - do Barcelony. Powód był prosty – w tym kraju jest lepsza pogoda, można więc szybciej wylatać potrzebną liczbę godzin, których wymaga się przy uzyskaniu uprawnień do przewożenia pasażerów.
Pawełczak uzyskał licencję w 2016 roku. Przez dwa lata pracował jako instruktor, a w 2018 roku znalazł pracę w słowackiej spółce przewozowej Go2Sky, która świadczyła usługi dla linii Enter Air czy Corendon.
- Pamiętam, jak dostałem się do linii i otrzymałem swoją pierwszą, dobrą pensję. Mój tata poklepał mnie wtedy po plecach i powiedział "teraz coś osiągnąłeś, już się nie cofniesz". Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo się wtedy mylił – wspomina Pawełczak.
Nasz rozmówca przyznaje, że choć żył w Hiszpanii z żoną i córką, to większość czasu przebywał z dala od domu. Zdarzało się, że przez kilka tygodni z rzędu woził pasażerów na trasie Turcja-Dania. Dobra passa skończyła się 15 marca, gdy pandemia rozwijała się coraz mocniej, a poszczególne kraje zaczęły wprowadzać obostrzenia, w tym uziemiać ruch lotniczy.
- Firma chciała przenieść maszyny z Turcji na Słowację i stamtąd wykonywać loty. Ostatecznie zawieszono operacje. Nie ma się co dziwić. Koszty utrzymania takiej działalności to coś nie do pomyślenia. Sam leasing jednej maszyny kosztuje 250 tys. euro miesięcznie. Łącznie 200 osób straciło pracę – komentuje.
Pawełczak jako pilot zarabiał 3,5-5,5 tys. euro miesięcznie. Pensja była sumą kilku czynników: podstawy, wylatanych godzin, dodatków i premii. Polski pilot więcej zarabiał latem. Jak mówi, po odliczeniu składek i opłaceniu podatków pozostawało mu ok. 4,5 tys. euro.
- Ludzie mówią, że jako pilot pewnie dużo zarabiałem, więc gdzie wydałem te wszystkie pieniądze? Otóż w momencie, gdy zacząłem dostawać naprawdę dobre pieniądze, postanowiliśmy z żoną kupić mieszkanie. Wzięliśmy kredyt i wpłaciliśmy wkład własny do banku. I tak wypłukaliśmy się do zera – dodaje.
Nasz rozmówca tłumaczy, że przyszedł kryzys i stracił pracę, a wysokie i stałe koszty pozostały: 1 tys. euro za wynajem mieszkania i 2 tys. raty kredytu. Niestety, w lotnictwie ofert nie było. Szczęśliwcy, którzy wozili pasażerów, przesiedli się do samolotów z cargo. Inni poszukali zajęć w szkołach, jako instruktorzy. Nie dla wszystkich pracy jednak starczyło. Pawełczak został uziemiony.
- Wiedziałem, że muszę coś szybko znaleźć, bo za chwile nie będę miał czego do garnka włożyć. Na początku zaczepiłem się w Amazonie. Oni nie mieli dużych wymagań. Problem jest taki, że Amazon ma politykę, że przyjmuje tylko osoby, które mają inną pracę i chcą sobie dorobić. Dlatego też firma limituje godziny pracy. Mnie nie udało się przepracować więcej niż 15 h w tygodniu – wskazuje polski pilot.
Jak dodaje, do tego musiał mieć zainstalowaną aplikację, w której pojawiają się zlecenia tzw. bloki, np. praca w jakimś magazynie od 14 do 18. W aplikacji WhatsApp szybko pojawiły się grupy, na których ludzie odsprzedają pomiędzy sobą wspomniane bloki.
- To była praca dodatkowa, z której trudno było się utrzymać. Do tego było coraz więcej chętnych na takie zlecenia. W międzyczasie znalazłem pracę w fabryce lizaków Chupa-Chups. Pracę załatwił mi sąsiad. Pracowałem jako mechanik za najniższą krajową w Hiszpanii. Potem przyszedł inny znajomy, który zaproponował pracę na budowie. Prawdę mówiąc, nie potrzebował nikogo, ale chciał mi jakoś pomóc – wyjaśnia.
Pawełczak mówi, że z jednej strony tęskni za zawodem pilota i wierzy, że gdy pandemia się skończy, to ponownie siądzie za sterami Boeinga 737, ale jedocześnie cieszy się i docenia to, że ma w tym momencie jakąkolwiek pracę.
- Kiedyś wkurzałem się, że muszę wstawać o 1 w nocy, aby o 3 wykonać lot. Zastanawiałem się, po co ci ludzie tak często na te wakacje latają i to jeszcze nocą. Teraz musiałem schować ego, zapomnieć, że byłem "panem pilotem". Nie powiem, na początku były nieprzespane noce, strach i panika. Dziś po prostu wiem, że muszę zakasać rękawy i wziąć się do pracy – puentuje.