- Inflacja nie jest winą PiS, jest to wina wojny, która wybuchła w lutym, ale także trudnych czasów postpandemicznych - podkreśliła w środę wiceminister rozwoju Olga Semeniuk. Jak mówiła, do hiperinflacji doprowadzi natomiast każdy ruch Donalda Tuska, Katarzyny Lubnauer czy Izabeli Leszczyny. Jak widać, polityczna wojna o wzrost cen w Polsce przybiera coraz ostrzejszy charakter.
Niestety, to co uchodzi w polityce, w ekonomii już nie. Słowa Olgi Semeniuk nie są bowiem prawdziwe. Jest szereg dowodów na to, że inflacja tliła się w Polsce już od dawna. Pandemia, a teraz wojna dały jej tylko jeszcze większą pożywkę.
Rozgrzewamy do czerwoności i robimy z tego polityczny PR
Politycy PiS od początku swoich rządów postawili na rozgrzewanie konsumpcji w Polsce, wręczając coraz to nowsze przelewy szerokim grupom rodaków, czego nie robiły inne ekipy. Ten populistyczny element stał się ich znakiem rozpoznawczym i zapewnił kolejne lata rządów. W ten sposób prowadzona polityka ma jednak i swoje ciemne strony.
Mikołaj Raczyński, analityk z Noble Funds TFI już na początku tego roku zauważył, że inflacja w Polsce to szerszy problem, który nie tylko ogranicza się do ostatnich 12 miesięcy. Wskazuje, że skumulowana inflacja za lata 2019-2021 (rok przed, w trakcie i po pandemii) wyniosła w Polsce około 14 proc. Na podobnym poziomie znalazła się jedynie w Rumunii i na Węgrzech, czyli krajach, które mają sporo własnych problemów.
Raczyński wrzucał dość duży kamień do ogródka rządzących, mówiąc o prowadzonej od kilku lat strategii utrzymywania gospodarki w stanie "high pressure economy". Oparta była na wielu transferach takich jak: 500+, 13+,14 emerytura, silne podwyżki płacy minimalnej oraz tanim kredycie.
Pierwsze lata tej polityki przyniosły, wraz z dobrą koniunkturą na Zachodzie, istotny wzrost konsumpcji, która pociągnęła za sobą silne spadki bezrobocia. Jak zauważał ekspert Noble Funds TFI, wraz ze spadkiem bezrobocia strategia ta nie ulegała aktualizacji. Wytykał rządowi, że nie studził rozgrzanej gospodarki, a wręcz przeciwnie - były intensyfikowane działania pobudzające.
- Tak zaczęła powstawać w gospodarce coraz większa presja płacowa. Presja płacowa, która obecnie przerodziła się już we wczesną fazę spirali płacowo-cenowej - wskazywał Raczyński. Teraz już wiemy, że spirala ta jest rozpędzona i coraz głębiej zakorzenia się w naszą gospodarkę. Bardzo dobrze obrazują to najnowsze dane dot. płac Polaków.
Inflacja już wcześniej dawała niepokojące sygnały
Dlatego też ciągłe stymulowanie gospodarki przez PiS doprowadziło po kilku latach do przegrzewania i wzrostu składowych inflacji. Dużym echem w październiku 2019 r. odbiło się zestawienie Wojciecha Stępnia, ekonomisty BNP Paribas, który określił wrześniowy wzrost cen usług w Polsce być może "najważniejszym wykresem z polskiej gospodarki". Wtedy nikt jeszcze nie słyszał ani o pandemii koronawirusa, ani o wojnie w Ukrainie.
Jesienią blisko trzy lata temu ceny usług rosły o prawie 5 proc. rdr. Były napędzane przede wszystkim rosnącymi cenami wywozu nieczystości, ale także wieloma innymi, w tym m.in. usługami związanymi z utrzymaniem mieszkania (malarskimi, hydraulicznymi) oraz usługami medycznymi.
Ale to nie wszystko. Jak pisali swojego czasu byli członkowie RPP, Eugeniusz Gatnar oraz Łukasz Hardt, którzy opuścili mury NBP kilka miesięcy temu, sytuacja inflacyjna w kraju zaczęła istotnie zmieniać się w 2019 r. i roczna dynamika cen wzrosła z poziomu 0,7 proc. w styczniu do 3,4 proc. w grudniu, aby osiągnąć maksimum na poziomie 4,7 proc. w lutym 2020 r. (w strefie euro inflacja wyniosła wtedy 1,2 proc.).
"Jednocześnie oczekiwania inflacyjne wzrosły do historycznie wysokich wartości i na przełomie 2019 i 2020 r. pojawiły się pierwsze symptomy rozpoczęcia się procesu ich odkotwiczania. Cechą charakterystyczną zjawisk inflacyjnych w tamtym okresie było to, że silny był w nich komponent krajowej presji popytowej. W okresie nieco ponad roku wskaźnik inflacji dóbr pozostających pod wpływem krajowej koniunktury wzrósł z 2 proc. do ok. 6 proc. Jednocześnie kondycja gospodarki była dobra, a bezrobocie znajdowało się na historycznie niskim poziomie" - wyjaśniali.
Poodrzucane propozycje i sygnały
Jak przypominali w analizie dla "Rz", widząc narastającą presję inflacyjną, "mogącą skutkować ryzykiem trwałego przekroczenia celu inflacyjnego, jeden z nas (E. Gatnar) złożył w lipcu 2019 r. wniosek o podniesienie stopy referencyjnej o 25 punktów bazowych". Propozycja jednak została odrzucona.
Ekonomiści są zdania, że z dzisiejszej perspektywy tym bardziej wyraźnie widać, iż przesłanki stojące za wnioskiem o podwyżkę były zasadne.
"Natomiast w styczniu 2020 r. drugi z nas (Ł. Hardt), opowiadający się wcześniej za reakcją bardziej komunikacyjną ze strony NBP, widząc jej brak, złożył wniosek o podwyżkę kosztu pieniądza o 15 punktów bazowych. Propozycja ta została również odrzucona. Gdyby wtedy polityka pieniężna została ostrożnie zacieśniona, to Rada byłaby teraz w łatwiejszej sytuacji decyzyjnej, bo mogłaby wiarygodnie komunikować, że w wyjątkowym pandemicznym okresie decyduje się na większą tolerancję dla inflacji, bo w warunkach normalnych takiej nadmiernej tolerancji nie ma. Rada taką nadmierną tolerancję miała, co jest jednym z czynników podwyższających niezbędny do osiągnięcia poziom stopy procentowej w bieżącym cyklu zacieśniania warunków monetarnych" - podsumowują.
W marcu 2020 r. przed wojną i przed pandemią GUS pisał, że 4,7 proc. inflacji za luty wynika przede wszystkim z wyższych ceny żywności (o 7,5 proc.) oraz utrzymania mieszkania (o 5,6 proc.), co podniosło ten wskaźnik odpowiednio o 1,84 pkt. proc., i 1,37 pkt. proc.
Dalsza część artykułu znajduje się pod materiałem wideo
Putin w inflacji czai się w blisko 50 proc.
Co więcej, rządzący oczywiście żonglują różnymi hasłami typu "putinflacja", jednak ekonomiści próbują je systematycznie odkłamywać. Specjaliści z Banku Pekao pisali na początku kwietnia, że geopolityka odpowiada za ok. 45 proc. inflacji w Polsce.
Kiedy wzrost cen sięgał u nas 11 proc., bez szantażu gazowego i wojny Putina inflacja wyniosłaby w naszym kraju ok. 6 proc. - przekonywał prezes banku Leszek Skiba, były wiceminister finansów. Obecnie pewnie byłoby to ok. 7 proc., choć warto przy tym pamiętać o jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy.
Walcząc z podwyżkami cen towarów i usług RPP podnosi stopy procentowe, co ma przygasić popyt. Polacy mają w teorii mniej wydawać, więcej oszczędzać, co odessie z obrotu pieniądze, prowadząc do ustabilizowania się cen.
Problem w tym, że jak już nie raz w money.pl pisaliśmy, rząd działa w odwrotną stronę i dosypuje pieniędzy na rynek. Postępując w ten sposób, Zjednoczona Prawica wysyła kolejne impulsy proinflacyjne, które wpisują się w scenariusz wysokiej inflacji przynajmniej do 2025 r., jak sugeruje większość ekonomistów oraz sam NBP. To nas różni od Czechów, którzy szacują, że inflacja w ich kraju wróci do celu już pod koniec przyszłego roku (więcej o tym pisaliśmy TUTAJ).
Tak więc w tym roku rząd zakłada, że deficyt wzrośnie do 4,3 proc., a w przyszłym spadnie do 3,7 proc. Komisja Europejska sądzi jednak, że dziura w finansach naszego kraju będzie się pogłębiać i 2023 r. zamkniemy z deficytem rzędu 4,4 proc. Jednym z elementów wyższego deficytu będzie zdaniem brukselskich urzędników Polski Ład oraz wydatki na uchodźców z Ukrainy.