"Po długich namysłach, rozmowach z radcami prawnymi, adwokatami nie jesteśmy w stanie czekać w nieskończoność na pomoc państwa. Ratujemy się sami. Otwieramy lokal zgodnie z prawem obowiązującym w RP i z zachowaniem reżimu sanitarnego" - poinformowali we wtorek właściciele Laser Factory na Facebooku.
Firma oferuje m.in. gry w laser tag, czyli odpowiednik paintballa. Zamiast kulek z farbą uczestnicy strzelają do siebie ze specjalnych laserowych pistoletów. Od środy właściciele otwierają jednak wszystkie swoje atrakcje, czyli paintball, strzelnicę i salę przeszkód, a do tego bilard, maszyny z grami oraz bawialnię dla dzieci.
Money.pl rozmawiało z właścicielem firmy, Łukaszem Moskalem. Jak nam powiedział, decyzja o wznowieniu działalności jest ryzykowna i odważna, ale opcje są dwie: ponowne otwarcie albo koniec biznesu.
- Nie wiemy, czy będzie to gra warta świeczki, czy strzał w kolano. Do przyjścia nikogo nie przymuszam, ale prowadzenia działalności urzędnicy nie mogą mi zakazać. To jest mój chleb, to jest moja praca. Albo ja i moja rodzina, albo oni - wybór jest dla mnie prosty - podkreśla pan Łukasz.
Pytany o zainteresowanie, mówi, że telefony są i pojawiają się rezerwacje. Na weekend już trudno o miejsce.
- Wprowadzamy wyłącznie zapisy on-line, nie wpuścimy od razu 50 osób. Dlatego robimy rezerwacje, nie mieszamy ludzi. Jeśli przychodzi grupa 7 osób, nikt spoza tej grupy już nie wejdzie. Dochowamy reżimu sanitarnego - zapewnia właściciel firmy, który postanowił wznowić działalność mimo rządowych zakazów.
Pytany, czy nie boi się konsekwencji, odpowiada: "nie boimy się". - Jeśli będziemy czekać kolejne dwa miesiące, nie mając żadnej pomocy ze strony państwa ani miasta, to nie przetrwamy. Nie mamy nic do stracenia - mówi.
Podkreśla też, że liczy się z tym, że służby zainteresują się przypadkiem ich firmy i zaczną interweniować. - Będziemy się odwoływać. Jesteśmy przygotowani, że ktoś przyjedzie. Musimy się z tym liczyć, że podejmując takie kroki służby będą działać - mówi.
Jak dodaje, jeśli nie wznowi działalności, to biznes będzie musiał zwinąć. - Co ja mam do wyboru? Przebywaliśmy przez 17 lat w Wielkiej Brytanii, wróciliśmy do Polski, otworzyliśmy biznes. I co? Za miesiąc nie będziemy mieli nic - ani na opłacenie pracowników, ani na zapłacenie czynszu. Na nic - tłumaczy.
- Zarówno w pierwszym, jak i drugim lockdownie nie dostaliśmy ani złotówki z tarczy antykryzysowej. Aplikowaliśmy, ale przyszła odmowa. Urzędnicy porównują październik i listopad z ubiegłego roku, a wtedy mieliśmy mniejszy lokal - 200 mkw., jedną atrakcję i jednego pracownika. Kiedy zrobiliśmy remont, podnajęliśmy 1000 mkw., uruchomiliśmy więcej atrakcji, zatrudniliśmy ludzi, to zaraz nas zamknęli - dodaje właściciel.
Wyrok z Opola zachęca
Na łamach money.pl opisywaliśmy też przypadek fryzjera z Prudnika, który, decyzją sądu, nie musi płacić 10 tys. zł kary nałożonej przez sanepid, za to, że nie przestał prowadzić działalności w kwietniu, podczas pierwszego lockdownu.
Wojewódzki Sąd Administracyjny w Opolu stwierdził, że takie kwestie nie mogą być regulowane w rozporządzeniu, a rząd nie wprowadził stanu klęski żywiołowej, więc nie może ograniczać konstytucyjnych praw i wolności.
Czytaj także: Punkt szczepień w pracy? Pracodawca ma do tego prawo
Sąd uchylił decyzję sanepidu, umorzył postępowanie administracyjne w całości, a ponadto zasądził od opolskiego sanepidu zwrot kosztów postępowania sądowego w kwocie 697 zł. Wyrok nie jest prawomocny. Przedsiębiorcy liczą, że kolejne sądy będą podejmowały analogiczne decyzje.
- Mogą, ale nie muszą. Jednak jest to dla nas na pewna nadzieja, liczymy na to. Na pewno będziemy się bronić - powiedział money.pl Łukasz Moskal, właściciel Laser Factory z Zamościa.
W mieście, po ogłoszeniu decyzji przez pana Łukasza, kolejni przedsiębiorcy zdecydowali się na wznowienie działalności. To choćby dwa lokalne tory gokartowe. Podobnych desperackich kroków można spodziewać się po przedsiębiorcach z całej Polski.