Gdy przed kilkunastoma dniami premier Mateusz Morawiecki poinformował, że kolejnym krokiem do spowolnienia transmisji koronawirusa jest przeniesienie administracji w tryb pracy zdalnej, niejeden urzędnik mógł się tylko mimowolnie uśmiechnąć. Pracować z domu – ale na czym?
Taki właśnie problem mają pracownicy ZUS-u, których pracodawca (upraszczając: jest nim polskie państwo) nie wyposażył w laptopy.
4 listopada na stronach internetowych urzędu ukazało się ogłoszenie, w którym ZUS zachęca do składania ofert na zakup 1 202 przenośnych komputerów.
W ogłoszeniu czytamy, że "z uwagi na zaistnienie okoliczności nadzwyczajnych, nieprzewidywalnych i całkowicie niezależnych od Zakładu – trudną sytuacją epidemiczną, rosnącą skalę zachorowań wśród pracowników Zakładu, zaistniała konieczność separowania kluczowych pracowników w centrali, jak i terenowych jednostkach organizacyjnych Zakładu, w celu ich ochrony przed ryzykiem zarażenia koronawirusem".
W rozbudowany i dość kwiecisty sposób Zakład pisze o konieczności umożliwienia pracownikom wykonywania zadań znacznie wykraczających poza to, co robili przed pandemią.
Jednym słowem: poszukiwana jest firma, która może wyposażyć zakład w laptopy. Warunki: sprzęt ma być objęty 36-miesięczną gwarancją, a firma, która podejmie się zadania, ma dostarczyć sprzęt w terminie maksymalnie 4 tygodni od dnia podpisania umowy.
Biorąc pod uwagę, że koronawirus pojawił się w Polsce w marcu, trudno zrozumieć, dlaczego ZUS dopiero na początku listopada zaczął rozglądać się za sprzętem.
"Gazeta Wyborcza" ostrzega, że w ZUS-ie już dziś do pracy melduje się zbyt mała liczba urzędników, by sprawnie realizować wszystkie narzucone zadania. Niektórzy są w kwarantannie, inni chorują, jeszcze inni od poniedziałku przebywają z dziećmi w domu na dodatkowym zasiłku opiekuńczym. Ci ostatni nawet gdyby chcieli, nie mogą pracować zdalnie z powodu braku sprzętu.
Wydłużony czas rozpatrywania wniosków
- Mówimy wprost, że na zasiłek trzeba będzie czekać może nawet pół roku – mówią w rozmowach z "GW" pracownicy ZUS. ZUS musi wypłacić świadczenie „w ciągu 30 dni od daty złożenia dokumentów niezbędnych do stwierdzenia uprawnień do zasiłków”. W "normalnych czasach" było tak, że jeśli Zakład nie dotrzymał terminu, musiał wypłacić zaległe świadczenie z odsetkami. Specustawa covidowa z marca tego roku dokonała jednak wyłomu od ogólnych zasad.
Napisano w niej, że "jeżeli termin wydania decyzji lub wypłaty świadczeń przez ZUS przypada w okresie obowiązywania stanu zagrożenia epidemicznego albo stanu epidemii, albo w okresie 30 dni następujących po ich odwołaniu, to w razie przekroczenia tego terminu Zakład nie jest zobowiązany do wypłaty odsetek ustawowych za opóźnienie".
– To oznacza, że odsetki Polakom się nie należą i ZUS mimo opóźnień nic dodatkowego nie musi płacić – skomentował dr Łukasz Wacławik z Wydziału Zarządzania krakowskiej AGH, specjalista od ubezpieczeń społecznych. – To dramat dla wielu rodzin. Bo tak naprawdę oznacza, że państwo polskie jest bezkarne.