Z budżetami obywatelskimi stało się podobnie. I dziś są tak naprawdę żywym dowodem na patologizację życia publicznego oraz pokazują, że zgnilizna w polityce występuje nie tylko na szczeblu centralnym, lecz także lokalnym.
Przede wszystkim budżety obywatelskie coraz częściej stają się budżetami urzędniczymi. Korzystają z nich radni, pragnący zrealizować swoje przedwyborcze obietnice, biblioteki, ośrodki sportu i rekreacji. W efekcie z pieniędzy z budżetu - najczęściej jest to 1 proc. środków gminy - kupowane są nowości wydawnicze, wymieniane szafki na pływalni, a nawet organizowane spotkania z radnymi, podczas których serwowana jest kiełbasa (podwawelska, nie wyborcza).
Ktoś może teraz zakrzyknąć, że dla wielu obywateli to właśnie dostęp do nowej literatury czy nierozpadającej się szafki jest najistotniejszy. I że ostatecznie przecież realizowane są te projekty, które zwyciężą w głosowaniu. Tyle że to podejście miałoby sens wówczas, gdyby w wyścigu wszyscy startowali z tej samej pozycji.
A tak bynajmniej nie jest. Do promocji projektów bibliotek, ośrodków sportu i rekreacji czy lokalnych domów kultury wykorzystywane są publiczne pieniądze. Pracownicy w godzinach pracy zachęcają do głosowania, planszami promującymi projekt obwieszane są elewacje budynków instytucji, a niektóre z nich obiecują nawet dodatkowe korzyści w zamian za oddanie głosu.
Przeciętny obywatel, który złoży projekt w danej edycji budżetu obywatelskiego, musi zachęcać do głosowania na niego samodzielnie. A zamiast kolorowych ulotek najczęściej rozdaje ludziom na ulicy czarno-białe karteczki informujące o projekcie, powycinane z kartki A4 zadrukowanej na domowej drukarce.
Ale jeszcze większa patologia to projekty składane przez radnych. A pokazać ją można najłatwiej na przykładzie. Otóż na warszawskim Targówku trzy radne postanowiły zgłosić swoją inicjatywę. Poinformowały o tym na Facebooku. Procedura oceny projektu jest wielostopniowa: najpierw weryfikację formalną przeprowadzają urzędnicy, a dopiero po ich pozytywnej ocenie głosować mogą mieszkańcy.
I pod wpisem jednej z radnych odezwał się dzielnicowy urzędnik, który wskazał, że to on będzie przeprowadzał weryfikację projektów z ramienia urzędu. A jako że projekt mu się podoba, to weryfikacja powinna być formalnością. Radna za to publicznie podziękowała.
A ja - przyznaję szczerze - zbaraniałem. Bo wiem doskonale, że wiele stricte obywatelskich projektów w ogóle nie zostanie dopuszczonych do głosowania przez ludzi. Od wielu lat bowiem stołeczni urzędnicy (a praktyka ta rozprzestrzeniła się także na inne miasta) przyznają sobie prawo nie tylko do oceny formalnej, lecz także głowią się nad tym, czy dana inicjatywa jest ludziom potrzebna. I gdy dojdą do wniosku, że pomysł człowieka jest kiepski, to albo wyrzucą go do kosza, albo całkowicie zmienią.
Tytułem przykładu mogę wskazać na projekt rozbudowy placu zabaw zgłoszony przez moją matkę. Urzędnicy wywrócili jej inicjatywę do góry nogami, wskazując, że potrzebne są zupełnie inne urządzenia, aniżeli ona wskazała, wskutek czego doszło do kuriozalnej sytuacji, w której poddanego do głosowania projektu nie popierała nawet jego pierwotna autorka.
Praktyka odrzucania projektów stricte obywatelskich oraz forowania tych składanych przez lokalnych polityków jest skrajnie patologiczna. A patologia ta opiera się m.in. na tym, że weryfikacji dokonują zazwyczaj ci urzędnicy, których kariery są uzależnione od widzimisię partyjnego aparatu.
Skala projektów urzędniczych jest coraz bardziej niepokojąca. W zeszłym roku na warszawskim Targówku (podaję ten przykład, bo go najlepiej znam; zakładam jednak, że to tylko egzemplifikacja większego problemu) od zwykłych mieszkańców pochodziło 48 projektów, zaś 43 inicjatywy złożyli radni, urzędnicy, pracownicy instytucji publicznych oraz ich najbliższe rodziny. Wartość projektów przeciętnych mieszkańców, na które można zagłosować, wynosiła 3 993 290 zł. Wartość tych urzędniczych ponad dwa razy tyle (9 282 203 zł).
W obecnej edycji budżetu obywatelskiego jeszcze nie sposób dokonać precyzyjnych obliczeń. Po zgłoszonych projektach widać jednak na pierwszy rzut oka, że skala urzędniczego zamachu na budżet obywatelski się nie zmniejsza, lecz oscyluje wokół 40-50 proc. inicjatyw.
Kolejna patologia to finansowanie z pieniędzy budżetu obywatelskiego remontów. Ludzie w głosowaniu często wybierają wymianę nawierzchni na lokalnej drodze bądź postawienie sygnalizacji świetlnej przy niebezpiecznym dla pieszych przejściu. W ten sposób jednak pieniądze z budżetu wydawane są na naprawę urzędniczych zaniedbań. Bo i wymiana nawierzchni, i postawienie sygnalizacji świetlnej odbywać powinno się z sakiewki, do której gmina ma dostęp na co dzień.
Tymczasem urzędnicy zauważyli, że nie trzeba dbać o infrastrukturę społeczną, bo o tę w najbardziej krytycznym stanie zadbają sami obywatele. Przy okazji pozbawiając się możliwości wybudowania ścianki wspinaczkowej czy tenisowego kortu. Wybór bowiem jest iluzoryczny - dla każdego z nas istotniejsze jest, ażeby nasze dziecko mogło bezpiecznie dojść do szkoły niż jakiś tam kort czy wystawa.
Problematyczny jest także etap realizacji projektów, które wygrały w głosowaniu. Okazuje się bowiem, że szybciej i chętniej urzędnicy zlecają realizację inicjatyw pochodzących od radnych i instytucji takich jak biblioteki i ośrodki sportu. Gdy zaś w nierównej walce wybrany przez ludzi zostanie projekt stricte obywatelski, albo musi czekać na wykonanie go latami, albo nie jest realizowany wcale. W zeszłym roku opisywałem warszawską historię... dziewięciu ławek.
Ot, mieszkańcom zamarzyło się, by mieli gdzie usiąść. Marzenie niby banalne, ale akurat władza publiczna o to nie zadbała. Projekt wygrał w głosowaniu w cuglach. Ale krótko po opiciu zwycięstwa twórca inicjatywy został poinformowany przez Zarząd Zieleni m.st. Warszawy, że urzędnikom jest bardzo przykro, ale pieniędzy na ławki w budżecie Warszawy nie ma (gdy zarząd zieleni o tym informował, prezydent Warszawy akurat obiecywał wsparcie finansowe dla innych miast doświadczonych klęską powodzi).
Rozumieją państwo ten absurd? W budżecie stolicy Polski zabrakło pieniędzy na postawienie dziewięciu ławek, które mieszkańcy postanowili ustawić z jednego procenta środków, którymi teoretycznie mogą dowolnie dysponować.
Skala nierealizowania projektów jest tak duża, że w kolejnych edycjach budżetów organizowane są marsze i przejażdżki rowerowe śladami inicjatyw, które wygrały w głosowaniu, ale nie zostały wykonane. Zarazem – ot, dziwny zbieg okoliczności – książki do bibliotek, szafki do pływalni czy obietnice radnych udaje się realizować w zasadzie od ręki.
O budżecie obywatelskim piszę od lat. I od lat - niestety - skupiam się przede wszystkim na jego niedostatkach, zamiast chwalić to, jak dobrze się rozwija. Najlepiej znam oczywiście przykład warszawski, do którego najczęściej się odwołuję, ale po każdym tekście dostaję co najmniej tuzin listów i maili od czytelników z różnych zakątków Polski, w których czytam, że opisywane przeze mnie kłopoty występują jak Polska długa i szeroka. Jest to dla mnie smutne doświadczenie, bo gdy budżety obywatelskie dopiero raczkowały - a było to raptem 6-8 lat temu - byłem dobrej myśli.
Szczerze wierzyłem w inicjatywę włączania obywateli w decydowanie o rozwoju lokalnej społeczności. Ba, uważałem, że dzięki budżetowi obywatelskiemu uda się zrealizować też funkcje edukacyjną czy prewencyjną. I najzwyczajniej w świecie ludzie będą bardziej dbali o swoje otoczenie, zdając sobie sprawę, że część z niego sami zbudowali. I że głupio byłoby nie dbać o np. wybieg dla psów, skoro stworzono go zamiast rozbudowy parku dla ludzi (lub na odwrót).
Niestety budżety obywatelskie skupiły niczym w soczewce wszystkie urzędniczo-polityczne patologie szczebla lokalnego. Procedura składania wniosków, ich weryfikowania, głosowania i w końcu realizacji projektów to dowody na to, że nie wszyscy są równi, że lokalni włodarze są równiejsi, że urzędnik może niemal wszystko i wreszcie, że iluzoryczne jest to, iż razem możemy zmieniać Polskę na lepsze. Jak widać, nie możemy.