Karolina Wysota, money.pl: premier postawił przed panią konkretne zadania, ale jakie są pani cele w roli wiceministry do spraw Unii Europejskiej?
Magdalena Sobkowiak-Czarnecka, wiceministra ds. europejskich: Moim zadaniem jest przygotowanie Polski do sprawowania prezydencji w Radzie Unii Europejskiej, która zacznie się pierwszego stycznia przyszłego roku i potrwa sześć miesięcy. To będzie nasza druga prezydencja, pierwszą sprawowaliśmy w 2011 r. Będzie szczególna ze względu na okoliczności jej towarzyszące. Będziemy mieć nową Komisją Europejską i nowy parlament. Rośnie znaczenie polityki obronnej i prawdopodobnie zostanie powołany komisarz ds. obrony. Z kolei ja postawiłam sobie trzy cele. Przede wszystkim chciałabym pokazać, że Polska wróciła do głównego europejskiego stołu, że jest krajem, w którym warto inwestować, ponieważ przywracamy stabilność prawną i polityczną.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wystarczyło wygrać wybory?
Nie, konieczna jest zmiana podejścia. Poprzednicy nie potrafili budować sojuszy i nie potrafili zablokować rozwiązań niekorzystnych dla Polski. Z kolei pan premier Donald Tusk powiedział, że nie będziemy się zgadzać na wszystko i faktycznie tak jest. Ostatnio głosowaliśmy przeciwko paktowi migracyjnemu, wywalczyliśmy też ustępstwa w sprawie Zielonego Ładu, a głosów sprzeciwu w przyszłości być może będzie więcej. My w przeciwieństwie do poprzedników potrafimy budować koalicję i zyskiwać sojuszników, którzy nas poprą, gdy będzie taka potrzeba. Widzę, jak jest postrzegany na kontynencie Donald Tusk. To jest lider, jakich po odejściu Angeli Merkel niewielu mamy w polityce europejskiej.
W Polsce Donald Tusk nie jest aż tak dobrze postrzegany, jak w UE. Widać silny podział społeczeństwa na zwolenników i przeciwników premiera.
Nie ma się co temu dziwić skoro przez ostatnich osiem lat co drugi dzień był szkalowany w telewizji rządowej. Poprzedni rządu sączył propagandę poprzez media publiczne i odcisnęła ona ślad w Polakach.
Jaki jest drugi pani cel?
Drugi cel wiąże się fake newsami. Chciałabym, aby prezydencja Polski w Radzie UE była okazją do odkłamywania nieprawdziwych informacji o Unii. Po dwudziestu latach członkostwa przechodzimy z fazy euroentuzjazmu do fazy eurorealizmu i dostrzegamy wady wynikające z tego partnerstwa, co akurat mnie nie martwi. Martwi mnie jednak rosnąca grupa przeciwników Unii, co obserwujemy od czasu agresji Rosji na Ukrainę, czyli od momentu, w którym powinno być dokładnie odwrotnie, gdy powinniśmy cieszyć się z tego, że jesteśmy po jasnej stronie mocy.
Eurosceptycy swoje przekonania na temat Unii kształtują przede wszystkim na podstawie fake newsów. Nie chcę nikogo zmuszać do bycia euroentuzjastą, nie to jest moim celem. Chciałabym, aby po naszej prezydencji Polscy reagowali na nośne hasła, jak "Unia każe ci jeść robaki" albo "Unia zabierze ci samochód", sprawdzeniem, czy ta informacja jest prawdziwa. Tyle mi wystarczy.
Problem dotyczy głównie mediów społecznościowych i ma zasięg globalny. Jak chce pani walczyć z kłamstwami w internecie?
Wciąż będziemy komunikować się ze społeczeństwem za pośrednictwem mediów tradycyjnych, ale to za mało. Musimy docierać do ludzi z przekazem za pośrednictwem sieci i mediów społecznościowych. Ogromnym wyzwaniem przed nadchodzącymi wyborami do europarlamentu jest walka z rosyjską dezinformacją. Konta rosyjskich trolli, które wcześniej siały dezinformację na temat pandemii i szczepień, po agresji Rosji na Ukrainę przestawiły się na narrację proputinowską. Widzimy też jaką rolę odgrywają w kształtowanie antyunijnych narracji na temat zmian klimatycznych, migracji ludności czy problemów rolnictwa. Zdecydowanie za mało obecni jesteśmy w sieci i na tym kanale dotarcia do społeczeństwa musimy się teraz skoncentrować.
Propaganda istnieje od zawsze, tylko narzędzia się zmieniają.
Powinniśmy czerpać z doświadczeń sprzed referendum akcesyjnego. Przypomnę, że straszono nas Niemcami, którzy mieli nas wykupić. Integrację Polski z Unią poprał wówczas kościół i papież, wywierając ogromny wpływ na opinię publiczną.
W pozytywnym świetle pokazywano Unię również w serialach czy teleturniejach. Ambitne artykuły pisane trudnym językiem nie wystarczyłyby wtedy, aby przekonać ludzi do Wspólnoty i nie wystarczą też teraz.
Co chce pani przez to powiedzieć?
Mamy do czynienia z efektem złotej rybki. Oznacza to, że statystyczny Polak czy Polka są w stanie skupić uwagę na informacji przez zaledwie osiem sekund. Ponadto, jak wynika z badań agencji Reutera, połowa Polaków ulega zjawisku news aviodance (tendencji do unikania wiadomości - przyp. red.) i nie chce interesować się niczym więcej niż życiem osobistym, a media społecznościowe i algorytmy im to tylko ułatwiają. Aby dotrzeć z przekazem do tych osób, musimy dostosować komunikację do obowiązujących trendów. Dobry prognostyk to sukces, jaki odniosła kampania edukacyjna "Kobiety na wybory", którą współtworzyłam. Dzięki niej udało się nam przekonać Polaków, w szczególności kobiety, do narodowego zrywu i oszałamiającej frekwencji w wyborach parlamentarnych. Ścisłej, udało się nam wejść w prywatne życie tych osób poprzez internet oraz dzięki współpracy z celebrytami i influencerami. Docieraliśmy do nich także za pośrednictwem intranetu w godzinach ich pracy.
Widzi pani tak wpływowego lidera, jak Jana Pawła II, który byłby w stanie nawrócić przeciwników Unii za pomocą mediów społecznościowych? Mnie się wydaje, że mamy kryzys autorytetów.
Zdecydowanie mamy kryzys autorytetów. Z badań wynika, że nawet takie osoby jak Robert Lewandowski zbierają zaledwie kilka procent wskazań wśród społeczeństwa. Obecni liderzy nie mają aż takiego wpływu na opinię publiczną jak dawniej Lech Wałęsa czy Jan Paweł II.
Dziś kto inny ma wpływ na ludzi.
Kogoś konkretnego ma pani na myśli?
Na przykład nagranie Young Leosi w związku z kampanią "Kobiety na wybory" w ciągu jednej doby dotarło do miliona osób. Główne programy informacyjne mają niewiele większą oglądalności. Może się nam nie podobać to, że influencerzy mają większy wpływ na społeczeństwo, ale nie możemy tego ignorować, ponieważ to oni najczęściej docierają do ludzi młodych i nie ma co obrażać się na rzeczywistość, tylko trzeba dostosować się do stylu konsumowania treści współczesnego odbiorcy: mało treści i w bardzo szybkim czasie.
Płacicie influencerom? Stawki za post czy rolkę niektórych potrafią zwalić z nóg.
Nie. Organizujemy, podobnie jak w Brukseli, tak też w Polsce briefingi nie tylko dla dziennikarzy, ale również dla influencerów. Powoli staje się to standardem w komunikacji. Musimy się z nimi spotykać i zachęcać do promowania tego, o czym mówimy.
Jaki jest trzeci pani cel?
Chciałabym, aby więcej Polaków pracowało na wysokich stanowiskach w instytucjach unijnych.
Odnoszę wrażenie, że w Polsce mało kto interesuje się Unią. Tym, jak zbudowano unijne struktury i jak działają. Może potrzebujemy pracy u podstaw.
Pracujemy nad tym. We współpracy z Ministerstwem Edukacji chcę przywrócić kluby europejskie w szkołach, które funkcjonowały po akcesji, ale z biegiem czasu zaprzestano ich prowadzenia. Rozmawiamy też o tym, aby w ciągu najbliższego roku szkolnego w każdej szkole odbyła się co najmniej jedna lekcja na temat prezydencji Polski w UE. Chcemy przeprowadzić takie lekcje również na uniwersytetach trzeciego wieku, o czym rozmawiam z kolei z panią minister Marzeną Okłą-Drenowicz i Radą Unii Europejskiej
Podczas prezydencji w Radzie UE potrzebni będą oficerowie łącznikowi, którzy będą opiekować się delegacjami z różnych krajów. Ofertę pracy na tym stanowisku skierujemy do studentów ostatnich lat europeistyki. Planujemy też kampanię informacyjną na uczelniach wyższych o możliwości pracy w instytucjach unijnych. Od partnerów z Brukseli słyszę, że brakuje studentów z Polski na praktyki, nie zgłaszają się oni również na staże w Komisji Europejskiej. Gdy ja starałam się o pracę w instytucji unijnej, konkurencja była duża. Jak najszybciej musimy wrócić do tego, bo każdy Polak tam na miejscu to tak naprawdę nasz "adwokat".
Ostatnie pytanie. Jakiej frekwencji spodziewa się pani w wyborach do europarlamentu?
Jakoś nie jestem optymistką i bardzo mnie to martwi, ale Polacy są zmęczeni maratonem wyborczym. Sądząc po frekwencji w wyborach samorządowych, społeczeństwu może się wydawać, że załatwiło sprawę 15 października, ale musimy wszyscy pamiętać, że każde wybory są tak samo ważne, a w obecnej sytuacji geopolitycznej i wojny za naszą granicą są ważniejsze niż kiedykolwiek.
Rozmawiała Karolina Wysota, dziennikarka money.pl