Sprawę rozstania wieloletniej pracownicy Dino z firmą nagłośniła córka kobiety Sylwia Wawrzyniak. Kobieta umieściła obszerny post na Facebooku, w którym drobiazgowo opisała, w jaki sposób doszło do odejścia jej mamy ze sklepu Dino w Krzemieniewie.
Otóż 63-letnia pani Katarzyna (imię zmienione na prośbę) jak co dzień na zmianie zajmowała się m.in. przekazywaniem towaru do odpisania. Produkty po odpisaniu miały wylądować w kontenerach na śmieci.
- Mama wzięła te truskawki z magazynu, ktoś już zostawił je tam do wyrzucenia. Nie były spleśniałe. Umyła je i postawiła w pokoju socjalnym, aby inni pracownicy mogli się poczęstować. Sama zjadła dwie truskawki - tłumaczy w rozmowie z money.pl Sylwia Wawrzyniak, córka byłej pracownicy Dino.
Tego samego dnia w sklepie pojawił się kontroler. Zobaczył w pomieszczeniu socjalnym truskawki, brakowało jednak paragonu jako dowodu zakupu.
- Mama od razu się przyznała, że to ona wzięła te truskawki. Powiedziała, że były już do odpisania i "żal było wyrzucić"- dodaje Sylwia Wawrzyniak.
Kontroler miał stwierdzić, że jest to niezgodne z procedurami. Jeszcze tego samego dnia pani Katarzyna otrzymała do podpisu oświadczenie, w którym potwierdza, że zamiast truskawki wyrzucić, postawiła je na stole, również dla koleżanek.
Procedury
Po incydencie z truskawkami pani Katarzyna udała się na wcześniej zaplanowany urlop. Sylwia Wawrzyniak mówi, że jej mama wróciła do pracy 11 maja. Jednak nie na długo. Przebrała się w strój pracowniczy i została zaproszona na rozmowę do biura.
Jak relacjonuje Sylwia Wawrzyniak, mama miała otrzymać wybór - mogła podpisać wypowiedzenie dyscyplinarne lub za porozumieniem stron ze skutkiem natychmiastowym.
Pani Katarzyna wybrała drugą opcję, co skrytykowała Mariola Bielak, przewodnicząca Związków Zawodowych NSZZ Solidarność Dino Polska SA. - Ta pani zamknęła sobie drogę odwoławczą w sądzie. Gdyby wybrała dyscyplinarkę, mogłaby domagać się swoich praw - dodaje.
- Dochodzą do nas informacje, że takie sytuacje zdarzają się w całej Polsce w różnych firmach. Pracodawcy traktują takie sytuacje jako kradzież, bo takie są procedury firmy. Natomiast ta pani nie wyniosła tego ze sklepu, więc tutaj nie było kradzieży. Każda tego typu sytuacja jest inna - ocenia Mariola Bielak.
Skontaktowaliśmy się z Dino z prośbą o komentarz do sytuacji. Przez kilka dni nie otrzymaliśmy jednak odpowiedzi.
System zawiódł
Problem z marnowaniem jedzenia wraca jak bumerang. Jednym z rozwiązań, które miały ukrócić ten problem, była ustawa z lipca 2019 roku o przeciwdziałaniu marnowaniu żywności. Na jej mocy, od 1 kwietnia 2020 roku sklepy muszą oddawać zdatne do spożycia jedzenie organizacjom charytatywnym, zamiast je wyrzucać.
Oznacza to, że sklepy muszą mieć podpisaną umowę z organizacją pozarządową, która przyjmie od nich nadwyżki żywności. Kary? Jeśli przedsiębiorca nie zawrze żadnej umowy, grozi mu do 5 tys. zł grzywny i 10 gr za każdy zmarnowany kilogram żywności.
Z informacji otrzymanych od Sylwii Wawrzyniak wiemy, że część towarów ze sklepu Dino w Krzemieniewie trafia do banków żywności. Ile skrzynek? O to również zapytaliśmy sieć, na odpowiedź czekamy.
- Problem jest naprawdę szeroki. Po mojej publikacji skontaktowali się ze mną również pracownicy innych sieci sklepów. W każdej z nich codziennie wyrzuca się wiele jedzenia, a pracownicy nie mogą z tym nic zrobić - dodaje Sylwia Wawrzyniak.
W ostatnich latach wielką popularnością cieszy się tzw. "skippowanie" po kontenerach za dyskontami. Internauci publikują w mediach społecznościowych zdjęcia produktów, które udało im się "wyłowić" ze śmietników sklepowych. Towar, najczęściej owoce i warzywa, są często w bardzo dobrym stanie i po umyciu nadają się do spożycia.
Według danych projektu "PROM" w Polsce marnuje się rocznie ponad 4,8 mln ton żywności. Lwia część tego procesu (60 proc.) spowodowana jest przez konsumentów. Natomiast handel generuje straty żywności w wysokości około 7 proc.