Kryzys w budownictwie? W branży remontowo-wykończeniowej nikt o nim na razie nie słyszał. Tam, mniej więcej od połowy pandemii, trwa nieprzerwanie prawdziwa hossa.
– Kończymy jedno zlecenie, zaczynamy następne. Jest ciągłość pracy – przyznaje w rozmowie z money.pl Jacek Blachowski ze Stowarzyszenia Specjalistów Robót Wykończeniowych, które skupia małe firmy budowlano-remontowe z całego kraju.
Jak mówi nasz rozmówca, w świat poniosła się wieść, że w wykończeniówce czy remontach można teraz nieźle zarobić i wielu próbuje swoich sił, chociaż o budownictwie nie mają pojęcia. Można więc nieźle się naciąć, zlecając takim osobom pracę.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Przekonała się o tym boleśnie na własnej skórze niedawno pani Małgorzata spod Warszawy, która kupiła na początku listopada małe mieszkanie w stanie nadającym się do generalnego remontu. Dostała od nabywcy swojego mieszkania nieco ponad miesiąc na wyprowadzkę. Pierwsze kroki skierowała więc na popularny portal z usługami budowlanymi i tam umieściła precyzyjne ogłoszenie.
– Ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam, że jest nawet niezły odzew, ale dobry humor szybko prysł, kiedy zaczęłam spotykać się i rozmawiać z tymi oferentami – przyznaje kobieta.
W małych mieszkaniach cennik jest wyższy
Pierwsza z firm remontowych, które odpowiedziały na ogłoszenie Małgorzaty, zażądała za wykonanie prac w sumie 30 tys. zł.
– Zapytałam właściciela tej firmy, co dokładnie policzył w tej kwocie, bo wydała mi się zbyt wysoka w stosunku do obowiązujących na rynku stawek. Odpowiedział, że mieszkanie jest małe, więc liczy się drożej, poza tym liczył szybko w głowie i nie potrafi tego odtworzyć. Zapytałam więc, czy może przysłać mi kosztorys mailem i czy możemy podpisać umowę, że wywiąże się z ustalonego terminu wykonania prac. Nie zgodził się na to – opowiada kobieta.
Kolejna ekipa za ten sam zakres remontu chciała już "tylko" ok. 12 tys. zł. Pani Małgorzata i tym razem poprosiła o podpisanie umowy. – Od tego momentu właściciel firmy przestał odbierać ode mnie telefony, nie oddzwaniał, a w końcu zadzwonił któregoś dnia wieczorem i poinformował, że zmarł mu teść. Miał przyjechać do mieszkania kolejnego dnia, by podpisać umowę i wziąć klucze, ale się już w nim nie pojawił – relacjonuje Małgorzata.
W końcu chętny do pracy się znalazł – był to znajomy pani Małgorzaty ze sklepu spożywczego, w którym często robiła zakupy. Przekonał ją, że skończył budowlankę i remonty mieszkań to dla niego nie pierwszyzna, kilka ma już za sobą.
– Mówił, że chętnie dorobi, że faktury za energię w sklepie przysyłają coraz wyższe, że trzeba po kilka tysięcy płacić, a nie ma z czego – mówi nasza rozmówczyni.
Szczęście pani Małgorzaty nie trwało jednak zbyt długo, bo po tygodniu pracy właściciel sklepu poinformował ją, że z powodów rodzinnych rzuca remont i że musi sobie poszukać kogoś innego, kto skończy to, co on zaczął.
Glazurników nie ma, więc wybrzydzają
– Wtedy zaczął się prawdziwy wyścig z czasem. Dałam kolejne ogłoszenia na portalu branżowym oraz szukałam fachowców w internecie. Uznałam, że łatwiej będzie znaleźć oddzielnie: hydraulika, glazurnika, elektryka i tynkarza-malarza, niż brnąć w szukanie ekipy od wszystkiego – mówi kobieta.
O ile znalezienie hydraulika czy elektryka okazało się przysłowiową bułką z masłem, to już z glazurnikiem nie poszło gładko. Glazurników bowiem na rynku nie ma.
– Pierwszy glazurnik, który odpowiedział na moje ogłoszenie, już w trakcie rozmowy telefonicznej zastrzegł, że nie bierze robót za mniej niż 15 tys. zł – mówi kobieta.
Inny z kolei przyjechał do mieszkania, ale zamiast policzyć liczbę potrzebnych płytek w łazience, policzył schody na klatce schodowej (mieszkanie jest na trzecim piętrze bez windy) i uznał, że jest to zbyt poważna przeszkoda, by podjąć się tej pracy, bo maszyna do cięcia płytek jest ciężka i jej nie wniesie - opowiada nasza rozmówczyni.
Kolejni wyznaczali jej terminy na koniec wiosny 2023 r. albo jeszcze odleglejsze. – Były takie dni, że w duchu myślałam, że pomysł kupienia mieszkania do remontu był nieuświadomioną próbą samobójczą – przyznaje cicho.
Szara strefa się powiększa
W końcu pani Małgorzacie udało się skompletować zespół remontowy. Hydraulik i elektryk wykonali już praktycznie swoje prace, tyle że bez wystawiania rachunków.
Jeden z elektryków miał powiedzieć jej, by wybierała pomiędzy nim a fakturą. Podkreślił, że nie zamierza płacić po kilka tysięcy złotych składki na ZUS od wysokich obrotów.
Jacek Blachowski przyznaje, że nowe przepisy dotyczące oskładkowania jednoosobowych działalności gospodarczych są zniechęcające do prowadzenia firm. Sam jest na ryczałcie i jeśli przekroczy próg 60 tys. zł przychodów rocznie, też będzie musiał ZUS-owi dopłacić 2,5 tys. zł ekstra.
Według niego wycena 14 tys. zł za miesiąc pracy – którą zaproponował pani Małgorzacie jeden z glazurników - to standardowa kalkulacja, przy tak ciężej i brudnej pracy.
Klient nasz pan, ale bez przesady
Jego zdaniem za mniejsze pieniądze w Polsce nie chcą pracować również Ukraińcy, którzy po krótkiej pracy u nas szukają lepiej płatnej pracy na Zachodzie. W niemieckiej budowlance obowiązuje bowiem przelicznik: polskie stawki razy cztery.
– Tysiąc dolarów miesięcznie to dla budowlańca z Ukrainy nie jest już żadna atrakcja zarobkowa. Wolą pracować w Niemczech czy Belgii, gdzie jest teraz duże ssanie fachowców ze Wschodu – potwierdza szef jednej z ukraińskich firm budowlanych w Polsce.
Wiceprzewodniczący Związku Zawodowego "Budowlani" Jakub Kus tłumaczy, skąd bierze się teraz niedobór niektórych fachowców na polskim rynku. Otóż takie kraje jak Niemcy, Belgia czy Austria w swoich krajowych planach odbudowy uwzględniły nie tylko duże inwestycje infrastrukturalne związane z budownictwem, ale również zarezerwowały potężne środki na prace związane z szeroko rozumianą renowacją i termomodernizacją obiektów i budynków.
Pierwsze przetargi ruszyły już tej wiosny, co przełożyło się na wzmożone zapotrzebowanie na budowlańców m.in z Polski czy Ukrainy.
Z kolei w Polsce wysoki sezon na remonty i wykończenia domów zawdzięczamy obecnie wysokiej inflacji. – Polacy wydają swoje oszczędności, kupując i remontując mieszkania lub - jeśli nie stać ich na zakup - tylko remontując mieszkania z obawy, że za chwilę ich pieniądze będą już niewiele warte – podkreśla nasz rozmówca.
Według Kusa dobra koniunktura w branży remontowo-budowlanej szybko się nie skończy. Jacek Blachowski nie jest jednak tego taki pewny.
– Materiały budowlane poszły mocno w górę. Wiele osób nie będzie miało zdolności kredytowej. Znam osoby, które kupiły dom i pół miliona złotych nie wystarczyło na jego wykończenie, musieli zaciągnąć kolejną pożyczkę. Tego się w branży najbardziej boimy - że ceny materiałów zniechęcą w końcu Polaków do remontów – mówi krótko budowlaniec.
Katarzyna Bartman, dziennikarka money.pl