Przez dekady w polskim dyskursie publicznym mówiło się o naszym kraju jako o "państwie na dorobku". Wciąż można zresztą czasem taką diagnozę usłyszeć. Nierzadko była ona wykorzystywana przez przeciwników bardziej hojnej polityki społecznej. Znacie państwo ten refren: "nie możemy teraz zacząć rozdawać, najpierw musimy się dorobić". Dzisiaj z czystym sumieniem możemy powiedzieć, że "już się dorobiliśmy". Polska jest zamożnym krajem - jednym z zamożniejszych na świecie. Dowody?
Główny Urząd Statystyczny na początku sierpnia opublikował analizę, z której wynika, że PKB w naszym kraju według parytetu siły nabywczej (a więc po korekcie na ceny) wynosi 80 proc. średniej unijnej. To naprawdę sporo biorąc pod uwagę dwie rzeczy: to, że kraje europejskie są elitarnym klubem najzamożniejszych gospodarek świata oraz poziom, z jakiego startowaliśmy.
O tej drugiej kwestii może nam powiedzieć Eurostat. Dane Europejskiego Urzędu Statystycznego w interesującym nas kontekście sięgają roku 2012. Wtedy polskie PKB stanowiło zaledwie 67 proc. unijnego. Istotne jest nie tyle to, jak wyglądamy w porównaniu z całą Unią Europejską, ile na przykład ze strefą Euro, która zrzesza głównie "stary" trzon wspólnoty (europejską walutą posługują się również Litwini, Łotysze, Estończycy i Słowacy).
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Polska na tle unijnej średniej
Otóż w 2023 roku poziom PKB per capita z poprawką na siłę nabywczą w tym gronie wynosił 104 proc. średniej unijnej. Sporo więcej niż w naszym przypadku, ale też nie tak wiele, jak mogłoby się niektórym zdawać. Dla ukonkretnienia tych danych rzućmy jeszcze okiem za naszą zachodnią granicę. W zeszłym roku Niemczy PKB Niemiec był na poziomie 115 proc. PKB unijnego.
Ale teraz rzecz najciekawsza - zarówno w przypadku naszego zachodniego sąsiada, jak i w przypadku krajów strefy euro na przestrzeni dekady mieliśmy do czynienia ze skurczeniem się przewagi, jeśli chodzi o ten wskaźnik. Eurostrefę w 2012 roku cechowało PKB na poziomie 114 proc. wspólnoty, a Niemcy - 124. Nasza "pogoń" zamożnych była więc jeszcze szybsza! Kraje zachodu bynajmniej nie zbiedniały. Było wręcz odwrotnie - one się bogaciły. Ale jeszcze szybciej przyrastało PKB w nowych państwach wspólnoty.
Przejdźmy teraz do miar bezwzględnych. Bank Światowy tworząc zestawienia rozwoju gospodarczego, grupuje państwa następujące kategorie: kraje o niskim dochodzie (Low-income), kraje o średnio-niższym dochodzie (Lower-middle-income), o średnio-wyższym dochodzie (Upper-middle-income) oraz o wysokim dochodzie (High-income). Przy czym instytucja nie posługuje się miarą PKB, do jakiej się przyzwyczailiśmy, ale Dochodem Narodowym Brutto podawanym w dolarach amerykańskich.
Czym jest dochód narodowy? W skrócie jest to wartość dóbr i usług wytworzonych w danym roku przez czynniki produkcji należące do obywateli danego kraju. Polski DNB zlicza więc na przykład dochody z inwestycji naszych firm w Niemczech, czy w Ukrainie.
Gdzie się więc plasujemy według miar Banku Światowego? Dobrze się Państwo domyślacie - jesteśmy krajem o "wysokim dochodzie" (próg wejścia do tej grupy jest wyznaczony na 14 tys. dolarów DNB per capita). A z jakiego miejsca startowaliśmy? Platforma Our World in Data agreguje dane na ten temat sięgające 1987 roku.
Do 1995 roku Polska była klasyfikowana jako kraj o średnio niższym dochodzie. Później awansowaliśmy o oczko wyżej; państwem o wysokim dochodzie - według metodologii Banku Światowego - staliśmy się w 2010 roku, niemal półtorej dekady temu.
Polskie PKB według CIA
To jeszcze jedna ciekawa rzecz. Według danych CIA (tak, tego CIA), jeśli chodzi o skorygowane o siłę nabywczą PKB na głowę, Polska plasowała się na 54. miejscu na świecie. Nie robi to wielkiego wrażenia, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że kilkanaście podmiotów, które również znajdują się w rankingu to raje podatkowe, gdzie PKB jest sztucznie napompowane do absurdalnych rozmiarów, a kolejne kilka to niewielkie państwa-eksporterzy ropy naftowej z bardzo "monolitycznymi" gospodarkami to nagle znajdujemy się w okolicach pierwszej 30 krajów świata. Wyprzedzają nas co prawda Czechy, czy Litwa, ale my już przeskoczyliśmy Portugalię. Mało tego, z PKB per capita z poprawką na siłę nabywczą w wysokości nieco ponad 44 tys. dolarów zbliżamy się do Japonii (46 tys.), Hiszpanii (nieco powyżej 46 tys.), czy Izraela oraz Nowej Zelandii (niecałe 49 tys.).
Część osób zainteresowanych tematem może powiedzieć, że to tylko księgowe sztuczki na wielką skalę. Przecież - powiedzą krytycy - PKB, a tym bardziej jakaś dziwna miara DNB niewiele mówią o poziomie życia. Nie jest to prawda - PKB silnie koreluje z dobrobytem. Nie ma krajów o niskim (czy średnim) dochodzi gdzie naprawdę dużemu odsetkowi populacji żyłoby się "wygodnie". Z drugiej strony nie ma krajów o wysokim dochodzie, gdzie ogromny procent mieszkańców żyłby w nędzy i był wykluczony z podstawowych usług publicznych.
Przywołajmy tu jeszcze jedną miarę, która agreguje w sobie nie tylko dość abstrakcyjne (ale istotne!) PKB, ale również długość życia mieszkańców danego kraju oraz ich wykształcenie - całkiem niezłe miary dobrobytu. Chodzi o tworzony przez ONZ Human Development Index.
Miara teoretycznie przyjmuje wartości od 0 do 1, jednak żaden kraj nie znajduje się na tak skrajnych pozycjach. Najniżej rozwinięte państwo świata to Sudan Południowy (HDI na poziomie 0,381), najwyżej Szwajcaria (HDI - 0,967). Polska z HDI na poziomie 0,881 znalazła się na 36 miejscu na świecie i jesteśmy określani jako "kraj o bardzo wysokim stopniu rozwoju". Zaledwie ośmiu oczek brakuje nam do... Francji. Na początku lat 90. XX w., kiedy ONZ zaczął prowadzić statystyki, znajdowaliśmy się w fazie "wysokiego" rozwoju. Ale w dolnych jego rejestrach.
Wciąż nie jesteście państwo przekonani? Wiele osób może powiedzieć (bardzo słusznie zresztą), że miarą rozwoju danego państwa jest to, jak żyje się w nim jego biedniejszym obywatelom. Miarą, która o tym mówi, jest choćby tak zwany wskaźnik zagrożenia ubóstwem. I tutaj - co może bardzo wielu z czytelników i czytelniczek zdziwić - jesteśmy w europejskiej czołówce. Uśredniając, w całej UE 21 proc. było zagrożonych ubóstwem. W naszym kraju "jedynie" 16 proc. Jeśli chodzi o ten wskaźnik, lepiej było tylko w Finlandii, Słowenii i w Czechach. A przecież mówimy o peletonie najbardziej rozwiniętych krajów świata.
Skąd tak dobra sytuacja? Z nakładających się na siebie kilku trendów. Po pierwsze z przyrostu PKB, któremu poświęciłem sporo uwagi powyżej (a ten wziął się między innymi z konwergencji naszej gospodarki z gospodarką unijną i ze środków europejskich). Po drugie z fenomenalnej kondycji polskiego rynku pracy - jeśli chodzi o wysokość (a raczej "niskość") poziomu bezrobocia również jesteśmy jednym ze światowych liderów. Przy czym warto wspomnieć, że nie jest to jedynie zasługa tych, czy innych rządzących, a raczej demografii. Z rynku pracy od lat odpływa więcej osób, niż na niego wchodzi. Po trzecie niebagatelną rolę odegrał wprowadzony przez Prawo i Sprawiedliwość program 500+, rozszerzony obecnie do 800+. Jego obecność widać na wielu wykresach dobrobytu, w tym subiektywnego.
W tym miejscu warto też dodać, że obecnie płace realne (czyli takie z poprawką na inflację) rosną najszybciej w ostatnim 30-leciu. Dochodzi do tego również wysoka w porównaniu do średniej pensji płaca minimalna.
Nie jesteśmy już krajem na dorobku
Nie jesteśmy już krajem na dorobku i powinniśmy się przyzwyczaić do myślenia o naszym kraju jako o zamożnym państwie. To niebagatelny moment w historii naszej państwowości. Taki zresztą, który można wykorzystać do progresywnych reform, czy to na rynku mieszkaniowym, czy to na rynku pracy, czy to w kwestii polepszania życia osób najbiedniejszych.
To przecież, że awansowaliśmy, nie oznacza, że historia się skończyła, że wszystko zostało załatwione. Doświadczenie uczy nas przecież, że rzeczywistość wciąż w wielu miejscach skrzeczy; jest co robić. Oczywiście można czekać, aż sprawy "załatwi rynek". Problemy z takim podejściem są co najmniej dwa. Po pierwsze rynek działa wolniej niż celowe regulacje - mogliśmy latami czekać aż wzrost dochodów zmniejszy ubóstwo dzieci. Wystarczyło jednak "zrobić jeden prosty trik", żeby tego problemu się niemal pozbyć. Po drugie - być może ważniejsze - niektórych rzeczy rynek może nie załatwić nigdy.
Za poziomem, który osiągnęliśmy, idzie niepowtarzalna szansa stworzenia pewnych narzędzi, które pozwalałyby na niemal zupełną eliminację niektórych problemów społecznych. Nie da się już wykręcać mantrą o tym, że "jesteśmy państwem na dorobku". Polska jednym z pierwszych krajów bez bezdomności? Dlaczegóż by nie! W perspektywie dekady lub dwóch tak ambitny cel jest, jak najbardziej do osiągnięcia. Polska, z której jesteśmy dumni, bo rozwiązuje problemy, z którymi nie mogły sobie poradzić inne rozwinięte kraje. Brzmi nieźle, prawda? Ba, to brzmi całkiem realnie.
Kamil Fejfer, dziennikarz piszący o ekonomii, gospodarce i kulturze, współtwórca podcastu i kanału na YouTube "Ekonomia i cała reszta"