Wyobraźcie sobie, że macie milion złotych oszczędności. Idziecie do banku, wkładacie na roczną lokatę, a po roku dostajecie 998 tys. zł. Oszustwo? Nie, to obecna rzeczywistość.
Podobnie działają dziś już rynki finansowe. We wtorek nasze Ministerstwo Finansów zapożyczyło się na 2 mld euro. Można by powiedzieć: i co z tego? Wczorajsza sprzedaż obligacji skarbowych była jednak wyjątkowa, bo sprzedano je z ujemną stopą zwrotu.
Oznacza to, że z 2 mld euro po trzech latach nasz budżet odda 1 mld 993 mln euro. Na tym, że się zadłużyliśmy jeszcze więc zarobimy. Kwota nie jest oszałamiająca. W trzy lata zarobimy dokładnie 6,6 mln euro. To równowartość niecałych 30 mln zł.
- Rynek sam zgłosił się do nas po obligacje z ujemną rentownością. Skala zainteresowania nawet nas zaskoczyła. Początkowo planowaliśmy sprzedać obligacje za 1 mld euro, a popyt był na 6 mld euro. Ostatecznie z jeszcze lepszym dla nas oprocentowaniem sprzedaliśmy obligacje za 2 mld euro – mówi money.pl wiceminister finansów Piotr Nowak.
Co to oznacza? Można zażartować, że nie zarobiliśmy kolejnych 60 mln zł. De facto bowiem inwestorzy z całego świata chcieli nam pożyczyć aż 6 mld euro. Tylu pieniędzy jednak teraz rząd nie potrzebował.
Jak zdradza money.pl Piotr Nowak, początkowo ujemne oprocentowanie miało wynosić 0,02 proc. Po tym, gdy MF zobaczył, jakie jest zainteresowanie, odsetki "zwiększono" do 0,11 proc. Popyt się nie zmienił. Czy będzie więcej tego typu obligacji? Wiceminister tego nie wyklucza.
- To pierwsza taka sytuacja po wybuchu pandemii. Rynek darzy nas sporym zaufaniem i dlatego jest skłonny zainwestować w nasze obligacje - dodaje wiceminister finansów Piotr Nowak.
Pierwsza od czasu wybuchu epidemii COVID-19, ale nie pierwsza w historii Polski. W styczniu tego roku także zaoferowano obligacje z ujemnym oprocentowaniem. I to jeszcze lepszym, bo wynoszącym -0,33 proc.
- Mamy ujemne stopy procentowe w strefie euro i na dodatek nie ma żadnej perspektywy, że wyjdą na plus w przewidywalnej przyszłości. To nie jest więc nic zaskakującego. To nie będzie jeden wystrzał z tego typu ujemnymi obligacjami, to już nasza rzeczywistość - wzrusza ramionami dr Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista Banku Pekao.
Jak tłumaczy, dziś zarabia każdy, kto ma pożyczone pieniądze. Niskie stopy procentowe sprawiają, że banki nie płacą odsetek za trzymanie środków na lokatach. Rynki szukają więc innego miejsca, gdzie mogą ulokować kapitał. A ponieważ tych miejsc jest coraz mniej, więc są w stanie nawet dopłacić za to, że ktoś weźmie ich pieniądze.
- To brzmi jak żart, że trzeba się przyzwyczaić do tego, że zarabiamy na naszym długu, ale tak dziś wygląda rynek finansowy. Państwa dzięki temu mogą zadłużać się na potęgę. Nie ma żadnego limitu. Jeśli ktoś pożyczy dziś miliard euro i za rok teoretycznie nie będzie mieć pieniędzy na jego oddanie, to po prostu pożyczy go jeszcze raz. Zrolluje dług przy zerowych kosztach - tłumaczy.
Dr Pytlarczyk dodaje, że oczywiście rynki kapitałowe nie wszystkim pożyczają na podobnych zasadach. Kluczem są ratingi. A te na razie są dla Polski łaskawe. Podobnie jak dla innych krajów regionu, np. Czech. Tam też rynki mogą pożyczać pieniądze z ujemnym oprocentowaniem.
Dlaczego więc nie pożyczyliśmy 6 mld euro i zarobili kolejnych 60 mln zł? Ekonomista tłumaczy, że zawsze jest ryzyko kursowe. Zbyt duża ekspozycja na waluty obce, czyli zadłużenie w euro, dolarze czy jenie, może zachęcać spekulantów do próby osłabienia naszej waluty.
Wiceminister Nowak dodaje jednak, że w przypadku 2 mld euro ryzyka kursowego nie ma. Polska cały czas bowiem otrzymuje środki z Unii Europejskiej właśnie w euro. Aby więc za trzy lata oddać pożyczone pieniądze, nie będzie trzeba kupować obcej waluty na rynku. Po prostu oddamy to, co otrzymaliśmy.