Zofia Hołub przeżyła "Rzeź wołyńską", a uciekając przed pogromami, uratowała żydowską dziewczynkę. Pamięta jednak również, jak wyglądała Polska i polska gospodarka przed wybuchem II wojny światowej. Tekst jest fragmentem książki "Zosia z Wołynia. Prawdziwa historia dziewczynki, która ocaliła żydowskie dziecko", wydanej przez wydawnictwo Znak Horyzont. Jej autorem jest dziennikarz portalu money.pl.
Mateusz Madejski: Chyba najpopularniejszy stereotyp o społeczności żydowskiej mówi o tym, że Żydzi są zawsze zamożniejsi od przeciętnych Polaków. Ten stereotyp zresztą podsycał przez lata nastroje antysemickie. Faktycznie tak było?
Zofia Hołub: Pamiętam wielu naprawdę bogatych Żydów, którzy dorobili się całkiem sporych pieniędzy na handlu. Zatem byli zamożni Żydzi, ale tak samo bogaci Polacy. Byli też Żydzi naprawdę biedni. I to była taka straszna, bardzo jaskrawa bieda. Nie generalizowałabym, choć oczywiście, co tu ukrywać, Żydzi byli generalnie bogatsi od Polaków, co wywoływało oczywiście napięcia. Tak samo, jak z reguły Polacy byli bogatsi niż Ukraińcy.
Ale muszę tu podkreślić, że Polska przed wojną była naprawdę biednym krajem. Nawet jeśli ktoś uchodził za stosunkowo zamożnego, to według dzisiejszych kryteriów niekoniecznie byłby bogaty.
Naprawdę? To dla mnie trochę jednak zaskakujące, bo często o Polsce przedwojennej mówi się, że był to kraj może i niezbyt zamożny, ale jednak rozwijający się…
Było biednie, oj tak. Może i jakoś stawaliśmy na nogi, przecież budowano drogi, mosty, cała Gdynia powstała. Zresztą Gdynia była wtedy taką trochę ziemią obiecaną, naprawdę mnóstwo ludzi jeździło tam do pracy, szukać swojej szansy, żeby zarobić jakiekolwiek pieniądze... Ale zdecydowanie międzywojenna Polska to nie był bogaty kraj. Nie było zbyt wielu fabryk, właściwie żadnego poważnego przemysłu.
W sumie to nie ma się czemu dziwić – w końcu byliśmy po tylu latach niewoli. Zatem naprawdę dużo biedy widziałam. Ale my jako rodzina jej nie klepaliśmy, żyliśmy normalnie. Mieliśmy własny las, dom, nie mogliśmy narzekać. No i byliśmy na swoim, byliśmy samowystarczalni [śmiech]. A tak w ogóle to w przedwojennej Polsce się mówiło: "Jak jest chleb i kapusta, to głodu nie ma".
Widywałaś bezdomnych ludzi?
Nie, na wsiach ich raczej nie było. Ale w miasteczkach czy większych miastach to tak, było ich bardzo dużo. Tyle że dzisiaj tych bezdomnych zabiera się do jakichś ośrodków pomocy. Wtedy nie było niczego takiego. Jak ktoś był bezdomny, to musiał spać pod mostem i koniec. I ludzie pod żadnym pozorem nie wyrzucali jedzenia do kosza.
Zresztą niczego się wtedy nie wyrzucało. Dzisiaj bezdomni mogą zbierać jedzenie, które ludzie wyrzucają. Mogą też ubierać się w ubrania, których ludzie się pozbywają. Wtedy nie mieli takich możliwości. Zatem bezdomność była naprawdę dużo trudniejsza niż dziś.
Ciekawi mnie, jak wyglądało życie dzieci. Priorytetem była praca czy nauka?
Na pewno jednak nie można było się skupić tylko na nauce i nie pracować. Do szkoły zaczynało się chodzić w wieku siedmiu lat. Miałam pięcioro rodzeństwa i wszyscy właściwie od dziecka pracowaliśmy. Głównie na polu oczywiście. Raz się nawet zacięłam sierpem, to do dziś mam po tym pamiątkę na palcu.
Wtedy generalnie wszystko, co się chciało mieć, trzeba było samemu zrobić. Chociażby jedzenie. Najpierw trzeba było na nie zapracować na polu. Chciałeś ziemniaki? Musiałeś sam sobie ich nakopać. A żeby był chleb, trzeba było go zwyczajnie w piecu wypiec. Ale nie tylko. Większość sprzętów domowych trzeba było sobie w zasadzie samemu jakoś zorganizować. Przecież nie było takich sklepów jak dzisiaj. A jak coś się zepsuło, to trzeba było samemu naprawiać.
Mieliśmy na przykład lutownicę i jak jakiś garnek się zepsuł, to nią wszystko reperowaliśmy. Jak się jakiś uchwyt oberwał, lutownica szła w ruch. Nie było tak jak dzisiaj, że jak tylko coś się zepsuje, to idziemy do sklepu po nowe. Prawdę mówiąc, gdy chodzę do dzisiejszego sklepu, ciągle nie mogę się nadziwić.
Wszystko można tak po prostu kupić, niesamowite. Jeszcze tyle rodzajów wszystkiego, na przykład jogurty w kilkudziesięciu smakach [śmiech]. I jak już wspominałam, wtedy pod żadnym pozorem nie wyrzucało się żywności. Jedzenie miało naprawdę swoją wartość. Wyrzucić chleb? To było po prostu nie do pomyślenia! A dzisiaj mnóstwo jedzenia w koszu ląduje…
Naturalne jedzenie, które się samemu przygotowuje, to zupełnie coś innego niż ta chemia, która obecnie jest w sklepach. Wyobraź sobie, że każdy detal wpływa na jakość jedzenia. Na przykład jak się kurę pokarmi chwilę świeżą trawą, to jajko smakuje zupełnie inaczej, niż jeśli nakarmi się ją czymś innym.
Wszystko ma znaczenie. Nawet to, jak się kurę traktuje, wpływa na smak tego jajka. I wszyscy sobie z tego zdawali sprawę. Jednym słowem, człowiek miał wtedy zupełnie inne podejście do jedzenia i – tak bym to ujęła – kompletnie inny związek z jedzeniem.
A jak ludzie wtedy mieszkali?
Za czasów carskich, wiek temu, to były na Wołyniu takie stare chałupy – drewniane, ze słomą na dachu. Była tam wewnątrz tylko jedna izba i kuchnia, nic poza tym. Nie było nawet drzwi. Ale jak powstała Polska, to te chałupy zaczęły znikać, i coraz częściej budowano normalne domy, murowane, z oknami i drzwiami. Wewnątrz były już normalne pokoje, a nie tylko jedna izba. Oczywiście nie było toalet, jakie znamy dziś. Trzeba było iść do wychodka, oddalonego o kilka metrów od domu.
A jak było ze sklepami, wielu Polaków zajmowało się wtedy handlem?
Przed 1937 r. polski sklep to był jak biały kruk. Zdarzały się, ale bardzo rzadko. A wiesz dlaczego?
Dlaczego?
Bo Polacy nie potrafili handlować.
Jak to?
Wiedziałam, że cię to zaskoczy [śmiech]. Po prostu nie potrafiliśmy sprzedawać, handlować, targować się o cenę. Pewnie trudno to zrozumieć z dzisiejszej perspektywy, ale po prostu tak było. Z czasem Polacy się tego nauczyli i chyba obecnie są w tym już całkiem nieźli [śmiech].
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie.
Masz newsa, zdjęcie, filmik? Wyślij go nam na #dziejesie