Pomimo epidemii, szkoły szykują się na rozpoczęcie nowego roku szkolnego w trybie tradycyjnym - w klasach. Dyrektorzy i kadra pedagogiczna stoją przed nie lada wyzwaniem. Jak przygotować placówki, aby nikt nie przyniósł koronawirusa? Ministerstwo Edukacji Narodowej poinformowało, że odgórnego nakazu zasłaniania nosa i ust w częściach wspólnych szkół nie wprowadzi.
Rodzice głowią się, co robić. Ryzykować i posłać dzieci do szkół? Większość opiekunów ma wyrobione zdanie na ten temat. 68,4 proc. Polaków wysłałoby swoje dziecko do szkoły. Na taki krok nie zdecydowałoby się 27,2 proc. ankietowanych. Tak wynika z najnowszego sondażu dla RMF FM i "Dziennika Gazety Prawnej".
Wielu rodziców ma dylemat
W grupie przeciwników posyłania dzieci do szkół jest pani Małgorzata. Nasza czytelniczka opisała swoją historię poprzez platformę #dziejesie. Jak twierdzi, rząd, a w szczególności ministerstwo edukacji, podjęły niewłaściwą decyzję.
"Mam troje dzieci w wieku szkolnym. Jeden synek urodził się z chorobą dziedziczną i ma niepełnosprawność ruchową. Ma nauczanie indywidualne w domu. Starsi synowie normalnie chodzą do szkoły. Jeżeli, nie daj Boże, przyniosą wirusa do domu, to organizm młodszego syna może sobie z nim nie poradzić" – pisze pani Małgorzata. "I co ja mam z tym zrobić, skoro mamy tyle zachorowań? Jeżeli któreś z moich dzieci zachoruje i przyniesie ze szkoły wirusa, to ja tego tak nie zostawię. Spotkamy się w sądzie" – dodała.
To byłby precedens
Co na to prawnicy? Jak oceniają możliwość złożenia pozwu za zakażenie dziecka wirusem? Zapytaliśmy o to adwokata Rafała Kowalczyka z kancelarii Filipiak Babicz.
- Powództwo miałoby charakter precedensowy już choćby z tej przyczyny, że dotychczas nie mieliśmy w Polsce do czynienia z chorobą zakaźną na tak powszechną skalę – ocenia ekspert w rozmowie z money.pl.
- Dotychczasowe pozwy były wytaczane w związku z wypadkami, które zdarzały się na przerwach szkolnych. Nauczycielom, zwłaszcza tym sprawującym dyżury, przypisywano wówczas winę w związku z nienależytym wykonywaniem nadzoru. W przypadku pandemii trudno jednak nauczycielom zarzucić, że dopuścili do transmisji wirusa pomiędzy uczniami, nawet jeśli nie będą tracić z pola widzenia całego dozorowanego obszaru – dodaje.
Według Rafała Kowalczyka, mimo że system oświaty zobowiązany jest do utrzymywania bezpiecznych i higienicznych warunków nauki, przepisy nie dają mechanizmów wyegzekwowania tego obowiązku wprost od Ministerstwa Edukacji Narodowej. Prawo oświatowe odnosi się zaś do organu prowadzącego szkołę, czyli gminy lub powiatu.
- Ewentualne powództwo można by zatem rozważyć w stosunku do organu prowadzącego szkołę lub placówkę, przy czym należałoby dokładnie zbadać, czy organ prowadzący, czyli w praktyce dyrektor, należycie zabezpieczył uczniów przed ewentualnym zakażeniem. Przykładem nagannego zachowania dyrektora szkoły zapewne byłaby bierność wobec zgłoszenia przez rodzica lub nauczyciela podejrzenia zakażenia u jednego z uczniów albo dopuszczenie do pracy nauczyciela lub pracownika obsługi szkolnej mimo informacji o możliwości jego zakażenia – wskazuje adwokat.
Sprawa trudna do udowodnienia
Ekspert przypomina jednocześnie, że znalezienie związku pomiędzy zakażeniem ucznia a winą dyrektora byłoby niesłychanie trudne. Powód? Jest pandemia. Dzieci mogą korzystać z basenów, placów zabaw. W takich miejscach, podczas różnych sytuacji, też może dojść do zakażenia.
- Największą jednak trudnością w takich procesach byłoby, przy powszechności wirusa, wykazanie, że dziecko zaraziło się w konkretnej szkole. Zwłaszcza gdy wirusa nie wykryto wcześniej u innego ucznia, choćby dlatego, że inne dzieci chorobę przechodzą bezobjawowo – komentuje Rafał Kowalczyk.
Co ważne, rodzice nie mają wyboru i w sytuacji, gdy ich dziecko jest zdrowe, muszą zapewnić jego obecność w szkole. Prawo oświatowe umożliwia bowiem nałożenie na nich grzywny w razie niespełniania obowiązku szkolnego przez ich dziecko bez usprawiedliwienia przez okres co najmniej połowy dni nauki szkolnej w danym miesiącu.