W Kruklankach na Mazurach byłem świadkiem prostej rozmowy. - 22 zł za 100 gramów ryby? A chociaż świeża ona jest? - pyta jedna z klientek w tamtejszej smażalni. - Nie, mrożona, ale zamrażarki jedzą tyle prądu, że musieliśmy podnieść ceny - mówi kelnerka. - To ile zapłacę za mały kawałek ryby? - dopytuje klientka. - Minimum 200 gramów ryby serwujemy, więc z frytkami i kiszoną kapustą ok. 60 zł - odpowiada kelnerka. - To wezmę tylko zupę, a rybę kupię w markecie - kwituje klientka.
Takie rozmowy to codzienność knajp turystycznych w całej Polsce. Polacy muszą sobie odmawiać. W ich odczuciu stać ich na coraz mniej. I mają rację.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Prezes Kaczyński mija się z prawdą
Za codziennością kryje się bowiem czysty ekonomiczny rachunek. Od 2019 r. do 2022 r. średnie płace w gospodarce naszego kraju wzrosły o 29 proc. W tym samym czasie ceny żywności wzrosły o 31 proc., czyli 2 pkt proc. więcej. Co to oznacza? Tyle, że obecnie możemy za tę samą kwotę kupić mniej żywności niż przed pandemią. Siła nabywcza naszych portfeli w najistotniejszym aspekcie domowego budżetu spadła. Widzimy to zresztą każdego dnia, wybierając się na zakupy.
To teraz słowa Jarosława Kaczyńskiego z weekendu. - Płace - jeśli chodzi o siłę nabywczą - nie spadły - mówił prezes PiS podczas niedzielnego pikniku partii w Woli Rzędzińskiej. To jak? Nie spadły, czy jednak spadły? Jak to w ekonomii nic nie jest czarno-białe i ma wiele odcieni szarości. W stosunku do inflacji jako całości wynagrodzenia nie spadły, ale były niewiele powyżej. W stosunku do cen żywności za to spadły. Wynagrodzenia klasy średniej również stoją w miejscu.
Najwięcej natomiast zyskali zatrudnieni na płacę minimalną. Przez sowite podwyżki zaordynowane przez rząd, a płacone przez polski biznes, pod płace minimalne łapią się już rzesze Polaków (ok. 3,6 mln). To sprawia, że rząd odgórnie, jak za PRL-u, ustanawia pensję co piątego pracującego Polaka (na w sumie 17 mln zatrudnionych, to aż 21 proc.). Problem polega na tym, że cała reszta może czuć się dotknięta drożyzną, bo podwyżki pensji są nierówne.
Dlatego też prezes PiS, mówiąc o tym, że nasze płace trzymają się dobrze, stąpa po kruchym lodzie. Odczucia Polaków, poparte zresztą twardymi danymi, mogą być zgoła odmienne.
Inflacja na znośnym poziomie za kilka miesięcy? Chyba nie do końca
Ale idźmy dalej. Bo Jarosław Kaczyński mówił także o samej inflacji. Prezes partii rządzącej zapewnił, że "za kilka miesięcy inflacja będzie na znośnym poziomie, a potem zniknie". I tutaj pojawia się poważny problem.
NBP co prawda nieco obniżył szacunki inflacji na przyszły rok, ale podniósł prognozy inflacji bazowej z 7,1 do 7,3 proc. w I kw. 2024 r. Wyższa inflacja bazowa oznacza między innymi droższe usługi. Cenniki zmienią w najbliższym czasie więc fryzjerzy, stomatolodzy czy mechanicy samochodowi. Zmienią, czytaj, podniosą ceny.
I czy poziom ponad 5 proc. inflacji w przyszłym roku można odczytywać jako znośny? Ta wartość będzie przekraczała dwukrotnie cel inflacyjny NBP. Co więcej, bank podniósł prognozy kosztów pracy w firmach, co oznacza, że presja płacowa może wciąż pchać firmy do przerzucania kosztów na klientów. Takie zamknięte koło (wyższe płace-->wyższe koszty-->wyższe ceny) to przeklęty krąg, z którego niezwykle ciężko się wyrwać.
Do tego prezes PiS powtórzył argumenty, że z inflacją można walczyć bardzo prosto. - Łatwo jest stłumić inflację, wystarczy przykręcić śrubę, nie dawać ludziom pieniędzy i nie podwyższać płac. Wtedy siła nabywcza przeciętnej rodziny spada, spada wobec tego popyt, spada także inflacja. Ale spada także dochód narodowy i powstaje bezrobocie - przekonywał prezes.
I tutaj pojawia się poważny błąd. Gros ekonomistów uważa, że przy strukturalnych problemach rynku pracy nad Wisłą nie grozi nam lawinowy wzrost bezrobocia. Co więcej, Polaków rodzi się tak mało, a zapotrzebowanie gospodarki na ręce do pracy jest tak duże, że dwucyfrowe bezrobocie może nie wrócić na nasze ziemie przez kolejne dekady. Za to długotrwała wysoka inflacja ma wiele niebezpiecznych dla gospodarki konsekwencji (o czym więcej pisaliśmy TUTAJ).
Dodatkowo NBP z żelazną wręcz konsekwencją nie doceniał silnego rynku pracy. Od kilku kwartałów spodziewał się on wzrostu bezrobocia w swoich raportach, ale to jednak nie nadeszło. W Polsce na poziomie ogólnokrajowym problemu bezrobocia po prostu nie ma. Jarosław Kaczyński powtarza więc argumenty prof. Glapińskiego, który nigdy nie udowodnił swoich tez.
Podsumowując, siła nabywcza pensji Polaków spadła w stosunku do wzrostu cen żywności, inflacja na znośnym poziomie przy dobrych wiatrach pojawi się za dwa lata, a argument prezesa dot. walki z cenami nie jest poparty żadnymi danymi.
Tym samym prezes PiS podczas pikniku popełnił klasyczny błąd długo rządzących polityków, którzy malują trawę na zielono i uprawiają propagandę sukcesu. Jest ona skuteczna, póki nie rozmija się z oczywistymi faktami. A teraz coraz częściej tak się dzieje.
Można "upupić" media publiczne, żeby "grały na naszą nutę". Można z mównicy powiedzieć każde oszczerstwo. Ale przychodzi czas, kiedy retoryczny bigos pełen patosu, przekłamań i buńczuczności zaczyna być niestrawny. Szczególnie w kampanii wyborczej.
Damian Szymański, dziennikarz i zastępca szefa redakcji money.pl