We wtorek rząd przyjął projekt zmian w prawie gazowym. Jak pisaliśmy w środę, Ministerstwo Aktywów Państwowych przyznało, iż PGNiG ma trudności finansowe. Ponieważ MAP nie może dopuścić do upadku tak dużej i ważnej dla naszego bezpieczeństwa energetycznego spółki, gigant dostanie miliardy złotych pomocy.
W mediach społecznościowych pojawiły się także informacje, że firma w swoich sprawozdaniach przyznaje się do spekulacji cenami gazu. Na takich działaniach w jednym tylko kwartale spółka miała stracić 1,5 mld zł. Firma jednak zapewniła, że o żadnej spekulacji nie ma mowy, a podobne praktyki stosują wszystkie podmioty działające w branży energetycznej.
Tymczasem część ekspertów uważa, że do obecnych problemów firmy przyczyniła się zmiana formuły cenowej zawartej w umowie z Gazpromem. Rząd przedstawiał wygraną w arbitrażu z Gazpromem w Sztokholmie jako swój sukces. Przypomnijmy, że w ramach niego PGNiG wywalczył 1,5 mld dolarów nadpłaty za dostawy gazu w latach 2014-2020 od Gazpromu.
- Na arbitraż zdecydowano się za późno. To, co powinno się odbyć się w ciągu 3-4 miesięcy, trwało kilka lat. W dodatku wynegocjowana nowa formuła cenowa, w oparciu o rynkowe ceny gazu, jest w obecnej sytuacji niekorzystna - mówi money.pl Jan Winter, jeden z głównych negocjatorów kontraktu jamalskiego, który kończy się w tym roku.
Ekspert dodaje, że w obecnej formule cenowej stawki są ustalane w oparciu o bieżące ceny błękitnego paliwa. Od wielu miesięcy są one bardzo wysokie, co w efekcie uderza w państwowy koncern. Tymczasem początkowo w kontrakcie ceny gazu były ustalane w oparciu o wartość produktów ropopochodnych. A to, jak tłumaczy nasz rozmówca, rozwiązanie korzystne.
- W pierwotnej wersji kontraktu jamalskiego udało się zawrzeć instrument, który był swoistym bezpiecznikiem chroniącym Polskę przed nadmiernym wzrostem cen. Tak się składa, że miałem bezpośredni wpływ na ten zapis. Rosjanie długo nie chcieli się na to zgodzić. Jednak zagwarantowało nam to wówczas stabilność cen. Potem doszło do kolejnych zmian w kontrakcie, które były dużo mniej korzystne - mówi Jan Winter.
Gazprom używa gazu jak broni
Wojciech Jakóbik, redaktor naczelny Biznes Alert, ocenia to inaczej. - Od kilkunastu lat komisja Europejska zaleca reformy na rynku gazu, które zmierzają do tego, aby uniezależnić cenę gazu od indeksu ropy naftowej, powszechną w starych kontraktach, takich jak polsko-rosyjska umowa z lat 90. Ta tendencja przynosiła spadek cen gazu w Europie. Chwilowy efekt kryzysu energetycznego wzmaganego przez rosyjski Gazprom przynosi odwrotny efekt, to znaczy cena na giełdzie jest obecnie najwyższa - komentuje.
Jego zdaniem to kolejny dowód na to, że gaz został przez Gazprom użyty jako broń przeciwko Europie, aby zmusić ją do podpisywania nowych kontraktów długoterminowych w oparciu o formułę, która jest korzysta dla rosyjskiej spółki. - Dlatego została ona słusznie zakwestionowana przez arbitraż w Sztokholmie, ponieważ byłoby to niezgodne z ideą liberalizacji całego rynku gazu w UE - dodaje Jakóbik.
Zdaniem dr hab. Roberta Zajdlera, eksperta ds. energetycznych Instytutu Sobieskiego, dyskusja na temat tego, jak powinno się wyceniać gaz, jest jednak teoretyczna. - W momencie, gdy ceny były ustalane w oparciu o produkty ropopochodne, dominowało przeświadczenie, że na tym tracimy. Taka wycena miała jednak uzasadnienie historyczne, bo rynek ropy rozwijał się dużo szybciej. Polityka UE w ostatnich latach zakłada, że gaz powinien być wyceniany w oparciu o bieżące stawki. Dlatego przeszliśmy na tę formułę. Zakłada ona większy udział ceny hurtowej gazu i związane z tym ryzyko. Moim zdaniem słusznie - twierdzi Zajdler.
Jakub Wiech, redaktor portalu Defence24, uważa z kolei, że problemy, z jakimi boryka się dzisiaj PGNiG, dotyczą obecnie praktycznie wszystkich spółek energetycznych w Europie. - Czy poprzednia formuła byłaby korzystniejsza? Niekoniecznie. Kurs za baryłkę powoli dobija do poziomów nienotowanych od 2014 roku, co oznacza, że również doszłoby do podwyżek cen - mówi.
Dodaje, że obecnej sytuacji nie dało się przewidzieć. - Ceny gazu indeksowane były do stawek występujących na rynku europejskim, które zazwyczaj były niskie i przewidywalne. Tymczasem ceny ropy są zazwyczaj uzależnione od wahań na rynku paliw - dodaje.
Rynkowy monopol nigdy nie jest dobry
Część ekspertów jest zdania, że do obecnej trudnej sytuacji PGNiG przyczyniła się także dominująca pozycja spółki na rynku. Mimo że teoretycznie nasz rynek jest zliberalizowany, działa na nim niewielka liczba niezależnych dostawców gazu a państwowy koncern ma na nim de facto pozycję monopolisty. Według komentujących żaden monopol nie jest dobry i łatwo wówczas o problemy, zwłaszcza jeśli spółka nie musi konkurować na rynku.
Ekspertów niepokoi także fakt, że w tym roku wygasa długoterminowa umowa z Gazpromem. Przypomnijmy - polski rząd zapowiedział, że jej nie przedłuży. Tymczasem oddanie gazociągu Baltic Pipe, który ma połączyć Norwegię, Danię i Polskę, wciąż się opóźnia. W dodatku nie rozwiąże to wszystkich problemów.
Polsce potrzeba blisko 20 mld sześciennych gazu, z czego 10 mld bierzemy od Rosji. Pytanie: skąd je w przyszłym roku weźmiemy? Możemy m.in. skorzystać z ujęcia gazu na granicy niemieckiej w Lasowie przy niemieckiej granicy, gdzie można pozyskać 2,5 mld metrów sześciennych. Kolejne 2 mld sześcienne gazu możemy przyjąć ze Świnoujścia, zaś wydobycie krajowe zapewnia blisko 4,5, mld. W dalszym ciągu będzie nam jednak brakować gazu - twierdzi Jan Winter. Jego zdaniem na gaz z Norwegii także nie ma co liczyć, bo źródła gazowe w tym kraju są wyeksploatowane, a kolejnych Norwegowie nie uruchomili.
Według eksperta nasza polityka gazowa jest więc pozbawiona realizmu. - Kontrakt jamalski nawet przy obecnej formule jest korzystniejszy niż brak długoterminowego kontraktu. Dlatego powinniśmy już teraz pomyśleć o tym, skąd będziemy pozyskiwać gaz. W przeciwnym wypadku będziemy skazani na ciągłe cenowe negocjacje - dodaje.
Przypomina jednocześnie, że w sąsiedztwie naszych granic znajduje się bogata siatka gazociągów, które dostarczają gaz z Azji. - Warto zwrócić uwagę m.in. na gazociąg Eastring, który dociera do stacji Wielkie Kapuszany na naszej południowej granicy. Dołączają się do niego nasi sąsiedzi, Słowacy, Austriacy i duża część zachodniej Europy. Warto postawić pytanie: dlaczego tego nie robimy? - podsumowuje.