"Vanity sizing" - po polsku "rozmiarówka próżności" - to marketingowy zabieg, który polega na zaniżaniu rozmiaru na metce, podczas gdy wymiary danej rzeczy pozostają bez zmian. Celem tego triku jest sprawianie, aby klienci dobrze czuli się w danej rzeczy i przez to chętniej ją kupili.
Taki chwyt schlebia gustom klientów, którzy mimo nabrania kilku kilogramów nadal mieszczą się w swój dawny lub wymarzony rozmiar. Nie od dziś wiadomo, że rozmiar M w jednym sklepie nie będzie odpowiadał takiemu samemu rozmiarowi w innym. Postanowiłam sprawdzić na własnej skórze, jak bardzo różnią się od siebie te same rozmiary w różnych sklepach.
Ten sam rozmiar, inny sklep
Wybrałam trzy sklepy znanych sieci. W każdej z nich mierzyłam krótkie spodenki z wysokim stanem w rozmiarze XS. Dodatkowo zabrałam ze sobą centymetr krawiecki, aby sprawdzić, ile dokładnie cm w pasie mają spodnie danej marki o tym samym rozmiarze. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, że różnica jest aż tak duża.
W pierwszym sklepie spodenki w rozmiarze XS (mierząc w linii prostej) mają ok. 32 cm w pasie, czyli łącznie z obu stron będzie to ok. 64 cm. Przymierzam je i okazuje się, że pasują jak ulał. Ten rozmiar staje się dla mnie takim odnośnikiem do mierzenia w innych sklepach.
W drugiej sieciówce spodenki w rozmiarze XS (również z wysokim stanem) miały nie 32, a 34 cm w pasie... Po zmierzeniu okazały się na mnie za duże i to sporo. Dlatego postanowiłam spróbować "wbić się" w rozmiar XXS, chociaż nigdy wcześniej w moim życiu się w niego nie zmieściłam.
Ku mojemu zaskoczeniu spodenki pasują idealnie. Dlaczego? Bo mają 32 cm w pasie, czyli tyle, ile rozmiar XS w poprzednim sklepie. Tym sposobem rozmiar S odpowiadałby rozmiarowi XS w innym sklepie, a "M-ka" – "S-ce".
To jeszcze nie koniec mojego eksperymentu. W trzecim sklepie rozmiary były jeszcze bardziej zaskakujące. Spodenki z wysokim stanem w rozmiarze XS były na mnie tak bardzo za duże, że musiałam je trzymać, aby mi nie spadły – dosłownie.
Po zmierzeniu okazało się, że mają prawie 36 cm w pasie. A rozmiar XXS – 34 cm, czyli nadal były na mnie za duże, a mniejszego rozmiaru nie było już w sprzedaży. Przypomnijmy, że na co dzień noszę rozmiar XS, czasem S.
Wygląda na to, że robiąc zakupy w tym sklepie, kobiety, które mają rozmiar L – bez problemu zmieściłyby się w "S-kę". A mniejszy rozmiar zdecydowanie bardziej zachęca do zakupu.
Manipulacja rozmiarami trwa
Psycholog biznesu Izabela Kielczyk mówi, że zaniżanie rozmiarów na metce to celowy zabieg stosowany przez producentów odzieży i dane sklepy, abyśmy chcieli kupić więcej.
- Ten trik marketingowy stosowany jest głównie przy damskich ubraniach. Myślimy, że mieścimy się w mniejszy rozmiar, przez to czujemy się atrakcyjniejsze i zachęca nas to do kupienia kolejnej rzeczy. Producenci chcą nas trochę utrzymywać w tej błogiej nieświadomości, że raczej chudniemy, niż tyjemy, a obecna sytuacja pandemii pokazała, że jest odwrotnie – komentuje ekspert.
Izabela Kielczyk uważa, że takie chwyty marketingowe zaburzają rzeczywistość, ale sprawiają, że ubrania sprzedają się lepiej.
- My mamy poczucie, że cały czas mieścimy się w ten sam rozmiar, a branża odzieżowa na nas zarabia. To jest paradoksalne, bo nawet jeżeli zdajemy sobie sprawę z tego, że to jest "oszustwo" to i tak czujemy się lepiej psychicznie – podkreśla psycholog biznesu.
Przywiązanie do rozmiaru jest bardzo ważne. Ekspert mówi, że jakbyśmy nagle uświadomili sobie, że nie mieścimy się w nasz standardowy rozmiar, to wręcz zniechęciłoby nas to do zakupu, a producenci nie chcą do tego dopuścić. Branża odzieżowa oczywiście nie informuje o tym, że wcześniejsza "M-ka", to dziś "S-ka". Wszystko jest wprowadzane "po cichu" - komentuje psycholog biznesu.
Izabela Kielczyk zwraca uwagę na to, że rzeczywiście każdy sklep może mieć inną definicję rozmiaru S. - Często wiemy, że w sklepie X mieścimy się w rozmiar S, a w sklepie Y nie ma szans, aby "S-ka" przeszła nam przez uda. Ten "eksperyment" pokazuje, że rozmiar rozmiarowi nierówny i nie ma co się nim sugerować, bo na nim zarabia jedynie branża odzieżowa, która "dostosowuje się" do obecnej kondycji, w jakiej znajduje się społeczeństwo - podsumowuje ekspert.