- Nie ma to sensu ekonomicznego, to po prostu kupowanie głosów poparcia. To, co jest podstawowym problemem, to fakt, że mamy energetykę opartą na węglu. Ta energetyka wymaga inwestycji i ceny prądu będą rosły, zaś gospodarka i gospodarstwa domowe muszą się do tego przyzwyczaić – mówi w rozmowie z money.pl Aleksander Łaszek, główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju.
Dodaje, że kiedy politycy starają się ręcznie regulować ceny, to nie zmieniają się zachowania gospodarstw domowych.
Obejrzyj też: Rekompensaty za prąd. "Populistyczny, polityczny ruch"
– To jest krótkoterminowe rozwiązanie, a nie żaden długofalowy plan – mówi Łaszek. A ceny prądu po prostu muszą rosnąć, szczególnie w sytuacji, gdy rząd coraz bardziej zwleka z transformacją energetyczną Polski. Zasada jest prosta: im dłużej czekamy, tym bardziej rosną nam ceny prądu oraz koszty, jakie i tak musimy ponieść.
Wedle projektu ustawy forsowanej przez Jacka Sasina, koszt dopłat sięgnie ok. 2,4 miliarda złotych.
- Te pieniądze z pewnością można byłoby wydać lepiej. Jeśli mówimy o celach energetycznych, to moglibyśmy się na przykład zastanowić nad zwalczaniem ubóstwa energetycznego albo zainwestować je w odnawialne źródła energii. A tak nie dość, że wszyscy dostaną rekompensaty, to na dodatek nie odpowiadające rzeczywistej skali wydatków – podkreśla Aleksander Łaszek.
Ubóstwo energetyczne, o którym mówi, oznacza bardzo duży udział kosztów energii w domowym budżecie, niewspółmierny do zarobków. W Polsce boryka się z tym problemem ok. 10 proc. gospodarstw domowych, czyli 3,35 mln osób. Największe ryzyko związane z zapewnieniem ciepła dotyczy rodzin zamieszkujących domy jednorodzinne na wsi.
Oszczędny dostanie mniej
To nie wszystko – okazuje się, że z systemu rekompensat rząd chce wyciąć najbiedniejszych i osoby rzeczywiście oszczędzające prąd. Jak to możliwe?
Otóż progiem uprawniającym do uzyskania rekompensaty jest zużycie prądu przekraczające 63 kWh rocznie. Nie wiadomo skąd wzięła się ta wartość, ale uzyskanie tak niskiego zużycia w gospodarstwie domowym jest nierealne – więc pod to kryterium łapią się w zasadzie wszyscy. Gospodarstwa zużywające rocznie od 63 do 500 kWh dostaną 34,05 zł rekompensaty, czyli 0.0779 złotego na każdą kilowatogodzinę.
Zużywający od 500 do 1200 kWh dostaną 82,20 zł, czyli 0,1174 zł za każdą kilowatogodzinę. Kolejne widełki to 1200 – 2800 kWh z rekompensatą 190,06 zł, czyli już 0,1187 na jedną kWh. Cena spada powyżej tej granicy i za zużycie 2800 kWh i więcej dostaniemy 306,75 zł, czyli do 0,1095 zł za kilowatogodzinę.
- Z tego wynika, że ci, którzy oszczędzają dostaną relatywnie najniższe rekompensaty. To dość dziwne podejście. Można oczywiście argumentować, że duże rachunki dostają rodziny wielodzietne, ale równie dobrze mogą być to ludzie nie stosujący się do zasad oszczędności. Może bardziej warto byłoby promować ludzi oszczędzających prąd? Chociaż te różnice w dopłatach i tak są dziwne, o wiele łatwiej byłoby dopłacić powiedzmy 10 groszy do każdej kilowatogodziny, niż tworzyć jakieś progi – mówi money.pl Adam Bukowski, ekspert ds. energetyki.
Wedle danych GUS przeciętna rodzina 2+2 zużywa rocznie od 1900 do 2500 kilowatogodzin prądu. Osoby żyjące w parach – od 1200 do 1500 kWh. Średnio jedna osoba rocznie potrzebuje od 755 do 821 kWh. Może się więc okazać, że zaplanowane przez rząd 2,4 mld zł okażą się niewystarczające. Tym bardziej, że zużycie prądu w Polsce rośnie i może się już nijak mieć do danych z 2015 roku.
Rząd od kilku miesięcy zapowiadał, że ceny dla gospodarstw domowych nie wzrosną. Gdy okazało się, że jednak wzrosną, władza zapowiedziała rekompensaty. Później okazało się, że będą na nie mogli liczyć tylko ci, którzy mieszczą się w pierwszym progu podatkowym, a teraz dochodzi drugie kryterium, czyli poziom zużycia prądu.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl