- Owszem, klienci wracają, ale o jakimś boomie jeszcze mówić nie można - słyszymy w warszawskiej restauracji "Pod Gigantami". Jej pracownicy szacują, że obecny ruch to mniej więcej 1/3 tego sprzed wybuchu epidemii.
- Powoli wracają. Mamy duży ogródek, więc jest sporo miejsca - mówią nam natomiast pracownicy popularnego wśród warszawskich studentów Pubu Zielona Gęś. Słyszymy tam jednak, że bywalcy nieco zmienili swoje zwyczaje - i wydają sporo mniej. - Kupują mniej drinków, za to więcej piwa - opowiadają pracownicy lokalu.
Restauratorzy czy właściciele kawiarni są jednak stosunkowo optymistyczni. Wierzą, że w ciągu kilku miesięcy będą notować podobne przychody, co przed wybuchem epidemii. W dużo gorszych nastrojach są właściciele barów czy klubów. Lokal "Gorzko Gorzko" w Sopocie na przykład jeszcze w ogóle się nie otworzył. I nie ma nawet decyzji, kiedy to się może stać. Pracownicy przyznają tam, że trudno myśleć o powrotach, gdy ciągle obowiązuje restrykcyjny reżim sanitarny. Na przykład wytyczne, by przy jednym stoliku siedziała rodzina czy współlokatorzy.
Czytaj też: Koronawirus w Polsce i na świecie. Niemcy zdusili epidemię i mają statystyki niemal jak Polska
Nawet 30 proc. lokali mniej
- Sygnały z branży są całkiem dobre, czuć pozytywną energię, nawet premier zaczyna już odwiedzać restauracje - opowiada money.pl Maciej Żakowski. Restaurator właśnie przygotowuje się do otwarcia swoich lokali, liczy, że stanie się to "w ciągu tygodnia".
Żakowski dodaje, że rusza już niebawem z kolejną edycją swojego projektu "Restaurant Week". W ramach festiwalu można zjeść dania w specjalnych cenach. - Już wiemy, że festiwal potrwa od 17 do 30 czerwca, weźmie w nim udział ok. 500 lokali - dodaje.
Jednak restaurator przyznaje, że minie jeszcze trochę czasu, zanim będzie jak dawniej. Zauważa, że duże miasta, jak Warszawa, nie są tak tłoczne jak dawniej, bo sporo osób przeprowadziło się na czas epidemii do swoich rodzin. Twierdzi też, że część restauracji obecnej sytuacji nie wytrzyma, bo marże nie są wysokie, a klientów jest na razie zdecydowanie mniej. Jednak zdaniem Żakowskiego zamknięcia dotkną przede wszystkim tych lokali, nad którymi już przed epidemią wisiały problemy.
Niektóre lokale ciągle po tygodniu "odmrożenia gastronomii", ciągle przygotowują się do powrotu
Czytaj też: Koronawirus. Odwiedzamy "zieloną wyspę" na mapie Polski. Mieszkańcy odetchnęli, władze - jeszcze nie
Restaurator szacuje, że może być to nawet 20-30 proc. wszystkich restauracji w kraju. Jednak podkreśla, że branża chce walczyć. - W końcu daje ona zatrudnienie kilkuset tysiącom osób. Oni wszyscy już naprawdę chcą wrócić do pracy - dodaje.
W najgorszej sytuacji są obecnie kelnerzy. Zwykle ich podstawowe wynagrodzenie nie jest zbyt wysokie, za to mogą liczyć na spore napiwki. Nawet jeśli udało im się więc zachować zatrudnienie podczas "zamrożenia gospodarki", to ich dochody dramatycznie spadły.
- I mam dla nich złą wiadomość. Szybko nie wrócą do normalności, bo po prostu klienci teraz oszczędzają i nie chcą dawać większych napiwków - opowiada nam restaurator z Pomorza.
- Kolejny problem jest taki, że nasze granice ciągle są zamknięte. A przecież nie jest tajemnicą, że zagraniczny klient daje napiwki kilka razy wyższe niż ten polski - dodaje.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie.
Masz newsa, zdjęcie, filmik? Wyślij go nam na #dziejesie