Złoty wciąż pozostaje słaby. Po środowej interwencji słownej Pawła Borysa, szefa Polskiego Funduszu Rozwoju, polska waluta na chwilę się umocniła, ale w czwartek znów wróciła do poziomów z wtorku. W ciągu ostatnich 10 dni złoty do dolara potaniał o blisko 5 proc., a do euro o 3,6 proc.
Jak na rynek walutowy są to potężne ruchy. Według analityków rodzima waluta zachowuje się, jak podczas wybuchu wojny lub pandemii.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Złoty na równi pochyłej? Niebezpieczna gra rządu i NBP
Dlatego rząd musiał zareagować.
Kurs do euro pożądany przez nas mieści się między 4,40 a 4,60 zł - mówi w rozmowie z money.pl podczas Forum w Krynicy wiceminister finansów Artur Soboń.
Przekonuje, że Rada Polityki Pieniężnej podjęła decyzję o obniżce stóp wedle swojej najlepszej wiedzy, a rynek wiedział, że do obniżki ma dojść, bo "poziom WIBOR-u za kilka miesięcy wskazywał na obniżki stóp".
- Wszystkim nam zależy, aby złoty wrócił do sytuacji z pierwszej połowy roku, kiedy rósł najszybciej w regionie. Chcemy utrzymać stabilność złotego i mamy do tego instrumenty - podsumowuje. O narzędziach stabilizujących kurs mówił w środę także Paweł Borys.
- Rząd ma instrumenty, które już w 2022 r. były skuteczne w dążeniu do utrzymania optymalnego kursu walutowego - stwierdził w rozmowie z Bloombergiem jeden z najbliższych współpracowników premiera Morawieckiego.
Pośrednio skrytykował także działania Rady w tym zakresie. - Złoty osłabił się poza optymalny poziom, a bank centralny powinien brać pod uwagę w swoich decyzjach kwestie kursowe - mówił prezes Polskiego Funduszu Rozwoju.
Kłopot goni kłopot. Z rynkiem się nie wygra
Niestety przewidywania co do poczynań polskiej waluty nie są najlepsze. Jeśli NBP nie zmieni swojej retoryki i nadal - pomimo wysokiej inflacji - będzie obniżał stopy, może być to "zaproszenie do spekulacji", przed czym ostrzegał na początku tygodnia prof. Jerzy Hausner. Innymi słowy, złoty może wciąż się osłabiać.
Luźna polityka fiskalna i zdecydowanie bardziej gołębie nastawienie NBP niż sygnały płynące z głównych banków centralnych, sugerują kontynuację osłabienia złotego, pomimo ostatniej korekty wywołanej interwencjami słownymi. Także na tle regionu polski bank centralny wyróżnia się łagodnym nastawieniem i gotowością do szybkiego łagodzenia polityki pieniężnej, ignorując potencjalne ryzyka dla stabilności cen w średnim terminie - wskazują ekonomiści ING Banku Śląskiego.
Jeśli taka sytuacja zajdzie, rząd musiałby użyć owych narzędzi, o których wspomina. O jakie instrumenty dokładnie chodzi? W 2022 r. władza zastosowała ograniczanie płynności w złotym, co zwiększało koszty spekulacji przeciwko złotemu dla zagranicy Chodziło dokładnie o podbicie tzw. swapów walutowych, czyli zakładów na poziom kursu waluty za określony czas.
Taki mechanizm rzeczywiście był skuteczny w 2022 r. Ma ona jednak jeden bardzo poważny skutek uboczny - wyższe rentowności długu polskiego. W zeszłym roku jesienią dochodowość obligacji skarbowych skoczyła grubo powyżej 8 proc., co przeraziło rząd.
Podobna czerwona kartka od rynku zmyła we wrześniu ówczesną premier Wielkiej Brytanii, której minister finansów forsował dużą obniżkę podatków. Rynek powiedział wtedy "stop", przez co waluta brytyjska tonęła dopóki ekipa Liz Truss nie ustąpiła.
W Polsce premier zareagował ogłoszeniem dużego pakietu oszczędnościowego. Nakazał ministerstwom ścięcie kosztów, gdzie się da, tak aby uspokoić rynek i pokazać, że ma władzę nad stabilnością finansów publicznych.
Słaby złoty to kukułcze jajo
Dziś sytuacja jest inna. Kukułczego jaja - w postaci słabnącego złotego - nie podrzuca Ministerstwo Finansów, które chce za bardzo luzować finanse publiczne, a Narodowy Bank Polski.
Ekonomiści wyjaśniają, że przed wyborami chciał on zrobić władzy PiS prezent i pokazać, że sytuacja gospodarcza w kraju jest już na tyle opanowana, że może pozwolić sobie na tak radykalne obniżenie kosztu pieniądza nad Wisłą. Nie przewidział jednak, że inwestorzy zareagują gwałtowną przeceną polskiej waluty.
Jeśli NBP nie zacznie bić się w piersi, nie zmieni swojej retoryki, rząd może mieć nie lada problem. Z jednej strony będzie chciał ratować złotego, z drugiej wysuszy rynek obligacji skarbowych, co doprowadzi do wzrostu oprocentowania, za jaki rynek każe sobie płacić za pożyczanie pieniędzy ekipie Morawieckiego. To z kolei podniesie koszty zadłużania się naszego kraju.
A wyzwania pod tym względem są olbrzymie. Rząd w budżecie na 2024 r. wskazał, że potrzeby pożyczkowe brutto naszego kraju mają wzrosnąć w bezprecedensowy sposób do ponad 420 mld zł. Jest to kwota, za którą rząd będzie musiał pożyczyć pieniądze na rynku, jak i wykupić obligacje, które wyemitował wcześniej. Co więcej, na koszt obsługi długu mamy wydać maksymalnie 68,5 mld zł, czyli prawie dwa razy tyle, ile wynosi budżet programu 500 plus.
"Zawsze ma to swoją cenę"
Problem rządu z końca 2022 r. przypomina i wyjaśnia Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu.
- Cóż takiego stało się w roku 2022, kiedy priorytetem dla rządu stało się umacnianie kursu złotego? Otóż stało się to, że rentowności polskich obligacji wspięły się na poziomy ponad 8 proc., czyli najwyżej od 2005 roku, wyżej niż 7,81 proc. po upadku banku Lehman Brothers - przypomina ekspert.
Krytykuje on władzę za to, że chce powtórzyć ten sam trik co rok temu, ponieważ "zawsze ma to swoją cenę".
- Grożenie teraz powtórką tamtego "sukcesu" uważam za mało przyzwoite. Rząd ma narzędzia do czasowego obniżenia płynności na złotym. Ale sięgnięcie po nie zawsze ma cenę. A przy tym już bardzo niewiele ma wspólnego z rynkową gospodarką - podsumowuje Jankowiak.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl